poniedziałek, 29 grudnia 2008

Szeroka Przełęcz Bielska

Choć w sierpniu tydzień przesiedziałem w Źdiarze w Tatrach Bielskich, to tylko raz wybrałem się wtedy na szlak. Wyjazd, który zorganizowałem mijał pod zupełnie innym znakiem, królowały gry planszowe i karciane, oraz ogólnie pojęta fantastyka. Mimo to, wszyscy mieli ochotę przynajmniej raz wybrać się w góry - a ja jako organizator i poniekąd przewodnik, wymaganiom tym pragnąłem sprostać. Wybór padł na trasę już mi znaną - podejście Monkovą Doliną na Szeroką Przełęcz Bielską.
Ździar z punktu widzenia turystycznego, jest miejscowością zimową, atrakcyjną głównie dla narciarzy - ze względu na sporą ilość stoków w okolicy. Szlaków wiodących w góry nie znajdziemy tu zbyt wielu: większość z nich wspina się na grań Spiskiej Magury, a w Tatry prowadzi tylko jeden. Wynika to z faktu, iż niemal całość Tatr Bielskich od trzydziestu lat pozostaje ścisłym rezerwatem przyrody. Wyjątkiem od tego, jest zaledwie kilka szlaków - jeden z nich obraliśmy za swój cel.

Na zdjęciu: Cel naszej wyprawy - niestety całkiem w chmurach.


Na Szeroką Przełęcz Bielską (Široké sedlo) prowadzi ścieżka dydaktyczna, pokrywająca się z zielonym szlakiem górskim. Nie robiłoby to żadnej różnicy, gdyby nie obowiązek zakupu "biletu" (w cenie 30 koron, o ile dobrze pamiętam). Choć w Polsce przyzwyczajeni jesteśmy do uiszczania opłat przy każdym wejściu na teren TPNu, w Tatrach słowackich obyczaj ten nie istenieje. Na ścieżce obowiązuje też kompletnie nieuzasadniony i zupełnie nie przestrzegany ruch jednokierunkowy.
Pogoda zapowiadała się obiecująco. Bezchmurne, wieczorne niebo napawało optymizmem. Niestety dość szybko nastęnego dnia przekonaliśmy się, że nad Tatrami zebrało się sporo chmur nad Tatrami. Mimo tego, nasz entuzjazm nie zmalał, uparcie parliśmy na przód, początkowo po równym asfaltową i brukowaną drogą, aż do oficjalnego początku "trasy dydaktycznej". Tutaj także nasz zapał został wystawiony na próbę - sprzedawca biletów zapewniał nas o nadchodzącym deszczu i pouczał, że wychodzimy na trasę zbyt późno. Jak się okazało - nie miał racji w ani jednej kwestii.
Mimo kiepskiej pogody, ruch na trasie był większy niż rok wcześniej - kiedy to także miałem okazję ją odwiedzić. Być może wynikało to z faktu, iż tym razem nasz słowacki wyjazd przypadał na sam środek sezonu turystycznego.

Na zdjęciu: Fragment podejścia na przełęcz. Niestety przez sam środek chmury.

Wychodząc coraz wyżej, wkraczamy w sam środek chmur, które do tej pory wisiały nad nami. Robi się coraz chłodniej, widoczność zmniejsza się drastycznie, a na ubraniu i włosach osadzają się krople wilgoci. Brak widoków psuje nieco komfort wycieczki - poza tym, iż idziemy do góry ciężko cokolwiek stwierdzić. Co jakiś czas tylko, wiatr odsłania strome zbocza Szalonego Wierchu po lewej i Płaczliwej Skały po prawej. Gdy wreszcie docieramy na Przełęcz czeka nas spore rozczarowanie. Wspaniała panorama jaka powinna się przed nami otworzyć, całkowicie zasłonięta jest przez mgłę. Wysokość 1826 metrów to za mało by znaleźć się ponad warstwą chmur. Zamiast podziwać widok na Zadnie Koperszady, Dolinę Jaworową, Jagnięcy, Lodowy i Jaworowy wylądowaliśmy w środku chmury. Na szczęście nasz trud nie pozostał całkiem nie nagrodzony - jeszcze gdy odpoczywaliśmy wiatr zdołał nieco przewiać chmury na drugą stronę przełęczy, dzięki czemu naszym oczom ukazał się choć fragment panoramy. Szkoda, niestety że na krótko.

Na zdjęciu: Widok z Szerokiej Przełęczy Bielskiej - niestety w większości w chmurach.


Chwilę zajęła nam debata na temat jaką trasę obieramy dalej. Zawrócić, czy zejść w dół przez Zadnie Koperszady? Ostatecznie wybraliśmy opcję pośrednią - postanowiliśmy przejść jeszcze kawałek naprzód - aż do Przełęczy pod Kopą, po czym wrócić tą samą drogą, którą przyszliśmy. Choć podeszliśmy kolejne sto metrów wzwyż, pogoda zmieniła się ani na jotę. Nawet wręcz przeciwnie - Przełęcz pod Kopą cała była w gęstych chmurach, których nie ruszał nawet silny wiatr. Nie do końca usatysfakcjonowani, ale i tak dumni z siebie, zawróciliśmy do Ździaru.

Na zdjęciu: Przełęcz pod Kopą. Niestety... sami wiecie co.


Strona techniczna:

Trasa na Szeroką Przełęcz Bielską choć nazwana "scieżką dydaktyczną" może być wycieczką forsującą. Ze Ździaru pokonujemy prawie 1000 metrów przewyższenia - co jest wysokością niebanalną, zwłaszcza dla osób zaczynających przygodę z górami. Sam szlak pozostaje jednak bez trudności, a dodatkowo wyposażony jest w sporą ilość ławeczek i miejsc odpoczynkowych. Najbardziej urokliwe z nich, znajdujące się mniej więcej w dwóch trzecich trasy, położone jest w miejscu przecięcia ścieżki i malowniczego potoku.

środa, 24 grudnia 2008

Kościelec

Na zdjęciu: Mały Kościelec i Kościelec.


Wyprawę na Kościelec miałem w planie od dłuższego czasu. Jest to jedna z niewielu tak atrakcyjnych wycieczek, które bez większych trudności da się zrobić w ciągu jednodniowego wyjazdu z Krakowa. Moja poprzednia próba zdobycia tego szczytu nie doszła do skutku ze względu na pogarszającą się pogodę i wcześniejszy powrót do Krakowa. Tym razem pogoda zapowiadała się jednak dużo lepiej, a my (ja z bratem) nie mieliśmy zamiaru łatwo odpuścić.
Trasę z Kuźnic na Halę Gąsienicową przez Boczań znamy już prawie na pamięć, i pokonujemy ją już prawie machinalnie. Po tradycyjnym odpoczynku na Przełęczy między Kopami ruszyliśmy na Halę Gąsienicową. O samo schronisko jednak nie zahaczyliśmy - kolejny odpoczynek nie był nam jeszcze niezbędny, a i Murowaniec nie znajdował się bezpośrednio na naszym szlaku lecz wymagał nadłożenia kilku minut.
Od rozejścia szlaków (zielony i żółty na Kasprowy i Liliowe oraz wybrany przez nas czarny - w kierunku Świnickiej Przełęczy) łagodnie wspinamy się pod górę, docierając do niezwykle urokliwych Czerwonych Stawków Gąsienicowych.

Na zdjęciu: Czerwone Stawki Gąsienicowe - widok z przełęczy Karb.


Naszą ścieżkę kilkakrotnie przecinają górskie strumyki, utworzone przez topniejący w letnim słońcu śnieg (mamy w końcu czerwiec). Za największym ze stawów - Zielonym Stawem Gąsienicowym porzucamy czarny szlak na Przełęcz Świnicką (to będzie kierunek naszej następnej wyprawy) i skręcamy w lewo niebieskim, ku przełęczy Karb. Jest to pierwsze forsowniejsze podejście tej wycieczki, ale wciąż będące tylko przedsmakiem tego co czeka nas w drodze na szczyt. Na przełęczy czeka nas chwila wytchnienia oraz szeroka panorama na drugą stronę masywu - Czarny Staw Gąsienicowy nisko pod nami i potężny masyw Granatów. Ścieżka na wierzchołek Kościelca wiedzie trawersami po utworzonym z kamiennych płyt mocno nachylonym zboczu. Jest to jedyny szlak prowadzący na szczyt, którym będziemy także wracać. Choć trasa może wydawać się nieco monotonna, całkowicie rekompensują nam to widoki za naszymi plecami. Z każdym krokiem w górę, panorama zyskuje na atrakcyjności. Dostrzec możemy nie tylko tatrzańskie szczyty, doliny i przełęcze - widoki sięgają dużo dalej - na całe Podhale i inne szczyty od Babiej Góry aż po Gorce.

Na zdjęciu: W trakcie podchodzenia na Szczyt. W dole widać ścieżkę, którą przyszliśmy.

Gdy wreszcie podejście się kończy możemy chwilę odpocząć na szczycie. Jak to zwykle bywa w sezonie jest tu sporo ludzi, słychać też docierających zupełnie inną drogą taterników. Po zrobieniu sobie obowiązkowych zdjęć i złapaniu drugiego oddechu, schodzimy w dół robiąc miejsce dla następnych zdobywców. Na Przełęczy Karb skręcamy prawo, schodząc nie w kierunku Czerwonych Stawków, od których przyszliśmy, lecz ku Czarnemu Stawowi Gąsienicowemu. Droga powrotna mija nam szybko i nim się spostrzegliśmy byliśmy z powrotem na Przełęczy między Kopami. Ze względu na pewne znudzenie już drogą przez Skupniowy Upłaz i Boczań postanawiamy jako drogę w dół obrać żółty szlak prowadzący przez Jaworzynkę. Niestety nie była to najtrafniejsza decyzja. Niewygodna stroma ścieżka męczy i tak już wyczerpane nogi, a potem płaski teren zdaje się ciągnąć w nieskończoność. Na szczęście z Kuźnic zabiera nas już bus - a w Zakopanym regenerujemy siły porządnym obiadem!

Strona techniczna:

Wyprawa na Kościelec, mimo iż jest jedną z najłatwiejszych wycieczek na szczyty Wysokich Tatr, wciąż jest wycieczką wysokogórską, w pełnym tego słowa znaczeniu. Z Kuźnic znajdujących się około 1000 metrów n.p.m. wdrapujemy się na wysokość 2155 m. (czyli mamy do pokonania ponad tysiąc metrów przewyższenia). Trasa technicznie jest dość prosta pozbawiona łańcuchów i klamer, chociaż z kilkoma miejscami wymagającymi skorzystania z rąk. Te jednak nie są eksponowane, i dobrze nadadzą się dla kogoś kto pierwszy raz ma do czynienia z tego typu trasą. Dużym atutem i ułatwieniem jest też znajdujące się dość blisko schronisko na Hali Gąsienicowej. Dzięki temu w przypadku nagłego pogorszenia pogody, można szybko się wycofać i przeczekać deszcz lub burzę.

poniedziałek, 8 grudnia 2008

Wyspa Capri

Na zdjęciu: Wyspa Capri, widok z morza.


Wyprawa po Włoszech dobiegła końca, nadszedł czas powrotu na chłodą, słowiańską północ. Nim jednak przyszło nam wrócić do kraju, czekała nas ostatnia atrakcja półwyspu Apenińskiego - lub ściślej - atrakcja morza Tyrreńskiego. Wyspa Capri - bo o niej mowa, to klejnot pośród innych wysp akwenu śródziemnego. Choć niewielka, zachwyca ludzi swym szczególnym urokiem od wieków. Już rzymski cesarz Tyberiusz (42 p.n.e. - 37 n.e.) miał na niej swoje wille gdzie spędzał znacznie więcej czasu niż w samej stolicy. Na Capri przypłynęliśmy dzień przed wizytą w Neapolu i zwiedzaniem Pompei, jednak dla przejrzystości zapisu zaburzyłem nieco chronologię i opis tej wycieczki zostawiłem na koniec.
Jednak co można o Capri napisać? Niestety z moim przeciętnym stylem - niewiele. Postanowiłem więc nie silić się na mało przekonywujący tekst pełen truizmów i zachwytów nad estetyką, lecz skupić się na solidniejszym (i znacznie bardziej obrazowym) sposobie przekazu niezwykłości tej wyspy - zdjęciach. Zamiast więc opisywać pejzaże i przyrodę, przytoczę jeszcze kilka słów na temat miejscowych ciekawostek, a zyskane w ten sposób miejsce oddam fotosom zrobionym podczas mojego pobytu.
Na Capri odwiedzić możemy wspomniane już wcześniej wille cesarza Tyberiusza (na Capri zbudował ich ponad dwanaście), interesujące są także Ogrody Augusta - kolejna atrakcja, której korzenie sięgają czasów starożytnych.
Najsłynniejszą atrakcją Capri są jednak groty wyżłobione w wapiennych brzegach wyspy. Ich mocno zmineralizowana budowa przekłada się na kolor ścian i barwę wpływającej do nich wody, co w połączeniu z odpowiednim oświetleniem przez słońce tworzy niesamowite widowisko. Dzięki różnorodności minerałów możemy (z pomocą łodzi, którymi wpłyniemy do wnętrz jaskiń) odwiedzić groty: Białą, Zieloną, Lazurową czy też Koralową. Dziś Capri jest miejscem licznych wycieczek turystycznych, a także miejscem wypoczynku kilku znanych osobistości - mieliśmy okazję zobaczyć między innymi stojącą w ustronnym miejscu letnią willę Sophii Loren.

Na zdjęciu: Brzeg Capri - widok z tarasu w ogrodach Augusta

Na zdjęciu: Skały u wybrzeża Capri - widok ze statku.

Na zdjęciu: Fragment Groty Zielonej

Nazwa wyspy Capri pochodzi od żyjących na niej koziorożców. Ile jesteś w stanie dojrzeć ich na zdjęciu?

Na zdjęciu: Rzeźba w Ogrodach Augusta.


Na zakończenie notatki o Capri, jak i całego cyku o mojej wizycie we Włoszech powtórzę, iż wszystkie zdjęcia pochodzą z prywatnych zbiorów, a wszystkie fotografowane obiekty były widziane naocznie.

sobota, 15 listopada 2008

Wezuwiusz - Neapol - Pompeje

Na zdjęciu: Neapol na tle Wezuwiusza.

Opuściwszy Rzym ruszyliśmy daleko na południe, by w końcu dotrzeć do stolicy Kampanii - Neapolu - miasta pizzy, mafii i ojczyzny takich postaci jak Bernini czy Giordano Bruno. Nim mieliśmy się jednak zapuścić w jego zaułki i wyrwać mu kilka sekretów, czekał nas rzut oka na Neapol z lotu ptaka. A dokładnie z 1281 metrów - wysokości Wezuwiusza. Aż na prawie sam szczyt wulkanu prowadzi droga asfaltowa - pod każdym względem bardzo śródziemnomorska - wąska, bardzo kręta i do tego z urywającymi się krawędziami. Prawie wszyscy zmierzający na Wezuwiusz korzystają właśnie z niej - choć dostępna jest też (z mojej perspektywy znacznie bardziej interesująca) spacerowa ścieżka, przecinająca zarówno drogę jezdną jak i piniowe lasy porastające zbocza góry. Po wielu niezwykłych manewrach naszego autokaru (jak choćby mijanie na zakręcie innego pojazdu podobnego gabarytu) znaleźliśmy się prawie pod samym szczytem. Aby jednak pokonać te ostatnie 200 metrów wzwyż, należało uiścić jeszcze odpowiednią opłatę. Potem zostawało już tylko wspiąć się do krateru, po niezbyt przyjemnym dla stóp wulkanicznym żwirze - odczuli go zwłaszcza Ci, którzy mieli na stopach sandały. Wartało się jednak wysilić, gdyż widok ze szczytu był naprawdę imponujący. Oprócz samego Neapolu, ze szczytu Wezuwiusza rozpościera się także wspaniała panorama na rozległy pas wybrzeża i kilka okolicznych wysp (w tym także słynną Capri). Równie bogate widoki oferuje nam widok w głąb kontynentu - tu dostrzec możemy sporo włoskich gór - których, wstyd się przyznać, nie udało mi się zidentyfikować.

Na zdjęciu: Krater Wezuwiusza. Teoretycznie widać jakiś dym.

Dwa dni później (tutaj lekkie zaburzenie chronologii - o tym gdzie byłem i co porabiałem dnia następnego, dowiecie się w kolejnej notce) czekała nas wizyta w Pompejach. To rzymskie miasto (posiadało nawet amfiteatr na 5000 widzów) zostało zniszczone i pogrzebane pod wulkanicznym popiołem podczas erupcji Wezuwiusza w 79 roku n.e. Powierzchnia udostępniona do zwiedzania jest naprawdę imponująca - sieć uliczek przecinająca pompejskie zabudowania dostarczyć może długich godzin zwiedzania. A zdecydowanie jest tu co oglądać. Ruin jest mnóstwo, jednak dużo bardziej interesujące są zbudowania prawie nie naruszone. Z takich zwłaszcza ciekawa była łaźnia miejska oraz dom publiczny (z listą usług oraz cennikiem, przedstawionymi na ścianach za pomocą obrazków). Największe wrażenie wywołują natomiast odlewy postaci pogrzebanych przez spadający z nieba wulkaniczny popiół. Ich kształty oddano idealnie, przez co zobaczyć możemy w jakich pozycjach spędzili swe ostatnie, tragiczne chwile życia... Zachowano w ten sposób nie tylko formy ludzi zamieszkujących Pompeje, ale także miejscowych zwierząt...

Na zdjęciu: Odlew człowieka zabitego w czasie zniszczenia Pompei


Wreszcie nadszedł czas na Neapol - ostatnie duże włoskie miasto tego wyjazdu. Niestety stolica Kampanii okazała się pewnym rozczarowaniem. Łatwo było dostrzec, iż jest to uboższy region Włoch - budynki i ulice były w większości zaniedbane, co niestety tyczyło się także zabytków. Castel Nuovo, Zamek na Jajku czy nawet reprezentacyjna Galeria Umberta I, traciły wiele swego uroku przez ewidentny brak dbałości i uwagi.
W Neapolu miałem też po raz kolejny okazję skorzystać z lokalnej komunikacji miejskiej. I co ciekawe - tu okazała się być jeszcze bardziej zatłoczona niż w Rzymie. Oprócz tego, iż było niesamowicie ciasno, mogłem też przekonać się (po raz kolejny co prawda) dlaczego Włochów określa się mianem najhałaśliwszego narodu na świecie. W połączeniu z upalną pogodą dało to kilka niezapomnianych chwil.
Żadna wizyta w Neapolu nie może zostać uznana za kompletną, bez skosztowania miejscowej pizzy. Właśnie to miasto uznawane jest za stolicę tej potrawy, i to właśnie tutaj znaleźć możemy najstarsze pizzerie na świecie. Ja oczywiście nie miałem czasu (i najpewniej wystarczających funduszy) aby odwiedzić któryś z tych słynnych lokali, ale i tak postanowiłem sprawdzić czy Neapolowi zasłużenie przysługuje jego kulinarna renoma. Jak się okazało - nie zawiodłem się! Mimo iż, posilałem się w najprostszym przydrożnym barze, przekonałem się, że nasze polskie tak zwane "pizze" nawet nie umywają się do włoskich. Niestety nie była to zbyt krzepiąca refleksja w obliczu rychłego powrotu do ojczyzny...

Na zdjęciu: Neapol, fasada Castel Nuovo

środa, 1 października 2008

Rzym dzień drugi


Na zdjęciu: Obelisk na Placu Św. Piotra i popołudniowe niebo nad Rzymem.


Kolejny dzień rozpoczął się bardzo podobnie do poprzedniego - skromne (lub jak zapewniała pilotka - "wzmocnione") śniadanie (po włosku "colazione") i przejazd kolejką do centrum Rzymu. Tym razem mieliśmy się zakończyć nasz spacer już na Placu świętego Piotra, i tym razem towarzyszyła nam ładna, słoneczna pogoda. Naszym celem było wydarzenie (przynajmniej dla nas) wyjątkowe - audiencja generalna u papieża, Benedykta XVI. Na tą okazję, sam Plac przeistoczył się w prawdziwą twierdzę. Każda osoba pragnąca znaleźć się w jego obrębie, przechodziła krótką kontrolę u ochroniarzy. Dużo bardziej dokładnie sprawdzane były bagaże - kładzione na taśmie, poddawane były prześwietleniu, w poszukiwaniu nie tylko niebezpiecznych, ale jakichkolwiek metalowych przedmiotów, których wnoszenie było zabronione (przez co przy tej doniosłej okazji nie mogła towarzyszyć mi pozostawiona w hotelu piersiówka). Kiedy fakt, iż nie należymy do grona potencjalnych zamachowców ani osób czyhających na życie Papieża, został urzędowo potwierdzony, dostaliśmy się za barierki. Ilość osób zebranych robiła wrażenie - niemały przecież (ba!) Plac Świętego Piotra zapełniony był już w dwóch trzecich, a kolejni ludzie wciąż napływali. W jeszcze większy podziw wprawiała różnorodność narodowości pośród zgromadzonych - po licznych flagach (dominowały barwy włoskie i polskie) zaczęliśmy liczyć poszczególne kraje - dostrzec można było pielgrzymów z najdalszych zakątków świata - całej Europy, USA, Kanady, krajów Ameryki Południowej także kilku państw Afryki i Azji. Przed rozpoczęciem mszy trwały występy artystyczne - w pewnym sensie dość zaskakujące - w większości były to bardzo żywe i energiczne piosenki (bo określenie "pieśni" zupełnie tu nie pasuje). Równie porywająca była także towarzysząca im choreografia - można było zobaczyć nawet hiszpańskie tancerki w tradycyjnych strojach. Cała audiencję rozpoczął przejazd Benedykta pomiędzy pielgrzymami zgromadzonymi na placu. Przebiegało to wszystko szybko i sprawnie, wzdłuż określonej trasy. Jak się z resztą okazało organizacja była dopracowana w każdym calu - mocno wiejący tego dnia wiatr zwiał Ojcu Świętemu piuskę (nakrycie głowy) lecz naprawdę w błyskawicznym tempie zaraz dostarczono mu nową. Całe papieskie orędzie wygłaszane było po włosku, a następnie tłumaczone (po kolei) na język angielski, niemiecki, francuski i hiszpański - co oczywiście trwało dość długą chwilę. Sam Benedykt XVI wygłosił kilka słów do zebranych w jeszcze większej ilości języków - usłyszeć można było choćby czeski, węgierski i polski. Na sam koniec audiencji pozdrowiono wszystkie (!) zorganizowane grupy - w tym także naszą wycieczkę z biura podróży Skarpa. Choć przyznać tu należy, iż jeśli chodzi o hałas czyniony przy wyczytywaniu, wypadliśmy dość blado (najprawdopodobniej zawiniło nasze zbyt chaotyczne rozmieszczenie na Placu).

Na zdjęciu: Plac Św. Piotra w trakcie audiencji generalnej u Ojca Świętego.


Po zakończeniu audiencji mieliśmy udać się na zwiedzanie Muzeów Watykańskich. Nie było to takie proste, gdyż kolejka do ich wnętrza ciągnęła się wzdłuż trzech ulic - a dokuczało tam także upalne, włoskie słońce. W środku poziom ochrony przypomniał ten z przed audiencji - dokładna kontrola i prześwietlenie bagaży. Gdy po raz drugi tego dnia udowodniliśmy, iż nie jesteśmy zamachowcami, sławne Muzea Watykańskie stanęły przed nami otworem. Otrzymaliśmy także polską przewodniczkę, która miała zająć się naszym oprowadzeniem. I tu niestety wielki zawód (jeśli nie nawet największy całego wyjazdu) - pani przewodnik, w chwili gdy odbierała naszą grupę, spóźniona już była na spotkanie z kolejną, przez co całe Muzea, przebiegliśmy (to chyba najlepsze słowo) najkrótszą możliwą drogą. Przy wyjściu znaleźliśmy się po nieco ponad piętnastu minutach, nie zobaczywszy nawet jednej dziesiątej z sal, które mogły zapewnić długie godziny zwiedzania. Spotkało się to z ogólnym rozczarowaniem i aż do końca wyjazdu było ogólnym powodem narzekań.

Na zdjęciu: Muzea Watykańskie - sufit korytarza.


Przemieszczając się wewnątrz zabudowań Watykanu dotarliśmy do Kaplicy Sykstyńskiej. Freski na jej sklepieniu i ścianach, zasługują na swoją renomę - Michał Anioł, Botticelli, Perugino, Roselli stworzyli prawdziwe arcydzieło. Niestety nie udało się go w żaden sposób uwiecznić - rozmieszczeni strategicznie ochroniarze zabraniali robienia zdjęć, a kilku osobom które złamały ten zakaz groziły odebraniem aparatów.
Stąd skierowaliśmy swoje kroki do drugiej z najsłynniejszych watykańskich świątyń - monumentalnej Bazyliki Świętego Piotra. To drugi co do wielkości kościół na świecie (o powierzchni 23000 metrów kwadratowych) zbudowany (wedle tradycji chrześcijańskiej) na miejscu śmierci i pochówku świętego Piotra. Olbrzymia przestrzeń w środku (132 metry wysokości pod kopułą, 186 metrów długości od wejścia) robi niesamowite wrażenie - lecz jeszcze bardziej oszałamiający jest fakt, iż całe wnętrze wypełnione jest nieprzeliczoną ilością dzieł sztuki sakralnej. Tak samo niesamowity wydaje się główny ołtarz, autorstwa Berniniego - mierzący 28 metrów, a więc wielkości dziesięciopiętrowego bloku. Pod samą bazyliką znajdują się, także odwiedzone przez nas Groty Watykańskie, a w nich groby papieży - w tym samego świętego Piotra czy też Jana Pawła II.

Na zdjęciu: Ołtarz autorstwa Berniniego w Bazylice św. Piotra


Ostatnim miejscem jakie mieliśmy odwiedzić w Rzymie był Zamek Anioła. Tą wspaniałą budowle zbudowaną nad Tybrem jako grobowiec dla cesarza Hadriana widzieliśmy już kilkakrotnie razy wcześniej. Teraz mieliśmy jednak przyjrzeć się jej z bliska. I tu niestety pojawił się problem - ze względu na późną porę nie zostaliśmy wpuszczeni do środka. Po raz kolejny pozostało nam tylko podziwianie go z zewnątrz.
Po raz kolejny przekonaliśmy się, iż zwiedzanie włoskich miast wymaga nie jednego (czy też dwóch) dni, a całego odrębnego wyjazdu. A w przypadku Rzymu i to może być mało. Żeby poznać Wieczne Miasto należy się tu urodzić i żyć.

środa, 17 września 2008

Rzym dzień pierwszy - Część druga

Na zdjęciu: Romulus, Remus i Wilczyca - symbol Rzymu. Rzeźba w stylu etruskim (postacie dzieci dodane w 1474 roku n.e.)


Posiliwszy się pizzą dużo taniej niż we Florencji (choć niestety, nie miało to miejsca tym razem w restauracji przy piwie, lecz w dość zatłoczonym fastfoodzie - bez napojów. I tu kolejna dygresja - pizza nawet w najprostszym włoskim przydrożnym barze znacznie przewyższa te dostępne w polskich "pizzeriach". Miałem się przekonać o tym jeszcze dobitniej, gdyż wizyta w Neapolu - stolicy tegoż przysmaku wciąż była przede mną.)
Niestety nie udało mi się natomiast zobaczyć chyba najsłynniejszej rzymskiej fontanny - Fontanny Czterech Rzek (nota bene - kolejnego arcydzieła autorstwa Berniniego). Zamiast tego swoje kroki skierowałem pod górę, po zboczu Kwirynału (najwyższego z siedmiu rzymskich wzgórz wchodzących w skład Septimontium) - na sam szczyt, gdzie wznosi się pałac prezydencki. Tutaj lekki zawód - budowla ta (jak na realia Wiecznego Miasta) nie wyróżnia się niczym szczególnym i wydaje się względnie nieciekawa. Pozytywne zaskoczenie czekało mnie jednak już kilkanaście minut później gdy dotarłem na Plac Wenecki i ujrzałem znajdujący się na nim Ołtarz Ojczyzny (Altare della Patria lub jak sami Włosi chętnie skracają tę nazwę - Il Vittoriano). Gmach ten (bo inne określenie dobrze nie oddaje potęgi tej budowli) zbudowany w całości z białego marmuru, góruje nad okolicą jako Grób Nieznanego Żołnierza (w centralnej jego części dostrzeżemy także pomnik Wiktora Emmanuela II) zbudowany na pamiątkę zjednoczenia Włoch.

Na zdjęciu: Fragment Ołtarza Ojczyzny (spora część portyku w remoncie).


Stąd czekał mnie już nieco dłuższy spacer (pogoda zaczynała się poprawiać, więc i droga się nie dłużyła) do małego (znów, jak na rzymskie realia) kościółka Santa Maria in Cosmedin, w którego przedsionku umieszczono jedną z najbardziej charakterystycznych, turystycznych atrakcji - Bocca della Verità - swoisty antyczny wykrywacz kłamstw. Wedle legendy (chyba dość znanej, ale na wszelki wypadek ją jeszcze przytoczę), jeżeli po włożeniu dłoni w usta kamiennej twarzy nie zostanie ona nam odgryziona, otrzymujemy niepodwarzalne świadectwo naszej prawdomówności (lub według innej wersji uczciwości małżeńskiej). Możliwość ta przyciągnęła w to miejsce sporą (conajmniej trzydziestoosobową wycieczkę Japończyków) skutecznie utrudniającą jakiekolwiek zwiedzanie. Na szczęście nad porządkiem sprawdzania swej szczerości czuwał dość znudzony Włoch, bezwzględnie przy okazji pilnujący by każdy odwiedzający turysta robił tylko jedno zdjęcie i zaraz ruszał dalej. Przy okazji pobierał także (Włoch, nie turysta) odpowiednią (adekwatnie wysoką do popularności miejsca) opłatę. Trzecim jego zajęciem była sprzedaż kiczowatych (w większości gipsowych) pamiątek nawiązujących kształtem do Ust Prawdy - zainteresowanie nimi nie było jednak zbyt wielkie.

Na zdjęciu: Usta Prawdy i ja - ręka wciąż cała.

W planie na ten dzień wciąż miałem chyba dwie najważniejsze atrakcje Rzymu antycznego - Kapitol i Koloseum. Czas naglił, niewiele więc poświęciwszy uwagi (niestety) kościołowi Santa Maria in Cosmedin, szybkim krokiem ruszyłem na kolejne z siedmiu wzgórz Wiecznego Miasta. Panorama roztaczająca się z Kapitolu na olbrzymią ilość starożytnych budowli w dole (nie ma mowy bym nawet jedną czwartą z nich potrafił przytoczyć z pamięci) należy chyba do najatrakcyjniejszych rzymskich pejzaży. Niestety tonie on w masach turystów (do których swoją drogą zacząłem już powoli się przyzwyczajać) i natrętnych sprzedawców (jeden z nich całkiem zgrabnie potrafił targować się w języku polskim). Ostatnie popołudniowe chwile tego dnia spędziłem pod Koloseum - przyglądając się jak zachodzące już słońce, przebija się wreszcie przez gęste, deszczowe chmury i oświetla ściany tej starożytnej areny (wróżąc przy okazji lepszą pogodę na następny dzień). Większość wolnego czasu spędziłem jednak na odpoczynku na ławeczce - dzień zwiedzania Rzymu czuło się w nogach, a nazajutrz czekał mnie ciąg dalszy...

Na zdjęciu: Fragment ściany Koloseum (z dość ciekawej perspektywy).


sobota, 6 września 2008

Rzym dzień pierwszy - Część pierwsza

Nadszedł dzień w którym pogoda się zepsuła. Chmury zasłoniły to jakże wychwalane włoskie, lazurowe niebo. Oczywiście w żaden sposób nie wpłynęło to na nasze chęci odwiedzenia i poznania tajemnic Wiecznego Miasta. Nasz hotel położony był dobre 30 km od samej stolicy, a że o zaparkowaniu autokaru, w tej liczącej dwa i pół miliona mieszkańców metropolii, nie mogło być mowy, na miejsce musieliśmy dotrzeć lokalnymi środkami transportu. Dzięki temu mogliśmy towarzyszyć i przyjrzeć się przeciętnym Włochom w ich drodze do pracy. Pewną atrakcją była też sama podróż dwupiętrową kolejką, zgrabnie wjeżdżającą do centrum miasta. Nasz przystanek docelowy mieścił się kilka chwil od granicy Watykanu i Placu św. Piotra (aż wstyd z resztą się przyznać, że znalazłszy się w tak słynnym miejscu, nie poznałem go i sporą chwilę zajęło mi ustalenie, jakie to budowle mnie otaczają). Tego dnia to jednak nie Watykan był moim celem, więc zrobiwszy kilka zdjęć i wzmocniwszy się rozgrzewającym łykiem z piersiówki (bo jak wspominałem dzień był chłodny) ruszyłem w dalszą drogę.

Na zdjęciu: ja i moja piersiówka, w tle okna Biblioteki Watykańskiej


Ciężko wymienić mi z pamięci wszystkie ważniejsze miejsca, jakie tego dnia odwiedziłem - Rzym aż kipi od zabytków najróżniejszej maści pochodzących z najróżniejszych epok. Postaram się więc skupić na tych, które najbardziej zapadły mi w pamięć. Idąc więc chronologiczne - Panteon - kiedyś świątynia ku czci wszystkich bogów, od kilkunastu wieków kościół Sancta Maria ad Martyres, dziś - miejsce pozbawione jakiegokolwiek sacrum. Mimo to - wciąż żywy pomnik niesamowitego kunsztu, zdolności i geniuszu starożytnych. Olbrzymia kopuła przywodzi na myśl architekturę znacznie późniejszą, aż ciężko uwierzyć, iż jest to dzieło z II wieku naszej ery. No i na dodatek świetnie chroni przed deszczem (o czym sam mogłem się przekonać) także współczesnych.

Na zdjęciu: Schody Hiszpańskie i fasada Kościoła Trinita dei Monti (w remoncie). Uważny obserwator dostrzeże także na zdjęciu fragment moich włosów.

Gdy tylko przestaje siąpić z nieba ruszamy dalej - ku Schodom Hiszpańskim (których nazwa pochodzi od pobliskiej ambasady hiszpańskiej, chociaż ich budowa została sfinansowana przez Francuzów...). Atrakcja ta figuruje w przewodniku jako najdłuższe (138 stopni) i najszersze schody w Europie (należało by chyba dodać kryterium: pod gołym niebem). W zimie ustawiana jest na nich bożonarodzeniowa szopka, a lecie służą za miejsce pokazom mody. Zapełnione turystami i miejscowymi są jednak w każdy dzień, przez co dotarcie na ich szczyt (gdzie mieści się kościół Trinita dei Monti) wymaga sporej umiejętności walki z tłumem. Sytuacja nie jest dużo lepsza u ich podnóża na Piazza di Spagna gdzie grupy turystów stłoczonych przy fontannie Barcaccia molestowane są przez czarnoskórych sprzedawców przedwodników, pocztówek, parasolek (akurat dość popularnych przy tej pogodzie) oraz kiczu najgorszego gatunku (brzęczyki, pistolety na bańki mydlane, platikowe zabawki Made in China). Sama fontanna to też ciekawostka - autorstwa Pietra Berniniego - ojca Giovanniego Berniniego - przedstawia łódź - którą kiedyś w tym miejscu po powodzi wyrzuciły wody Tybru.

Na zdjęciu: Fontanna di Trevi

Fontannę di Trevi zanim zobaczyłem to wpierw usłyszałem. Kaskady wody jakie się przez nią przelewają zagłuszają nawet zwykły codzienny gwar Wiecznego Miasta. Pełna szczegółów i barokowego przepychu przykuwa wzrok turysty na długo. W głównej części dostrzec możemy postać boga Neptuna - władcy oceanów, w zaprzęgu powożonym przez dwa trytony (jako ciekawostkę należy przytoczyć, iż jeden z rumaków daje się prowadzić spokojnie, podczas gdy drugi wyrywa się i szaleje. Jest to moim zdaniem, bardzo dobre, oddanie dwóch odmiennych stanów morza). Do samej fontanny nie jest tak łatwo się zbliżyć - krople wody wyrzucane są na całkiem pokaźnie odległości i wysokości. Mimo to odważyłem się zbliżyć by wrzucić do tej buzującej toni kilka drobnych monet. Ma to zapewnić pewny powrót do Rzymu w przyszłości (na co oczywiście bardzo liczę). Spełniwszy ten obowiązek ruszyłem by tym razem zapewnić sobie nie tak już drogi, ale wciąż włoski (pizza - bo co by innego) posiłek.

PS. Mimo wcześniejszych założeń postanowiłem rozbić relację z Rzymu na więcej niż dwie notki (każdą z jednego dnia wizyty) - dzięki temu część pierwsza dnia pierwszego ma okazję ukazać się już teraz, mimo iż to dopiero połowa atrakcji jakie mnie czekały (a jak już wspominałem i tak nie opisuję każdego odwiedzonego miejsca). W Rzymie po prostu każdy kąt kryje coś ciekawego...

piątek, 5 września 2008

Florencja

Na zdjęciu: Florencja, widok z Piazza Michelangiolo.


Kolejny dzień, kolejne miasto. Tym razem docieram do sławnej i dumnej Florencji. W pełnym, gorącym śródziemnomorskim słońcu spoglądam z wysoko położonego Piazza Michelangiolo na jej rozległe czerwone dachy, otaczające kilka wspaniałych budowli. Przede wszystkim wyłaniają się z tego miejskiego oceanu katedra Santa Maria del Fiore i kościół Santa Croce. Gdzieś w dole dostrzec też można Ponte Vecchio - Most złotników. Mija kilkanaście chwil, zostawiamy autokar gdzieś nad Arno - rzeką przepływają przez środek miasta. Rzeką która podczas wylewu w 1966 zniszczyła sporą część zabytków Florencji. Wkraczam pomiędzy tłoczne uliczki i nagrzane słońcem mury. Idę ku pierwszemu "olbrzymowi" - kościół Santa Croce - drugi co do wielkości w całym mieście, kusi chłodem swego wnętrza. Pod sklepieniem jest cicho i spokojnie, przestrzeni jest tak wiele, że grupki turystów nikną wobec ogromu świątyni. Kościół Santa Croce zapadał mi w pamięć jednak przede wszystkim jako nekropolia - nagrobkami uczczono tutaj między innymi Machiavellego i Michała Anioła. Dalej kieruję swe kroki do Katedry Santa Maria del Fiore - najprawdziwszego cudu jeśli chodzi o architekturę. Każdy fragment fasady jest dziełem sztuki samym w sobie - ilość szczegółów i ozdobników oszałamia i hipnotyzująco przyciąga wzrok. Niewątpliwie jest to najpiękniejszy gmach kościoła jaki dany było mi widzieć - mój dawny faworyt - Katedra św. Wita w Pradze pozostaje daleko w tyle... Niestety ciężko jest nacieszyć się tym widokiem - tłumy i hałas na Piazza del Duomo są koszmarne. Ostatni rzut oka pomiędzy głowami ludzi na znajdujące się po przeciwległej stronie "Złote Drzwi" (z racji swego piękna nazwane przez Michała Anioła "Drzwiami do Raju") prowadzące do baptysterium i znikam w katedrze, tym razem podziwiając jej wnętrze. Tutaj zachwycają freski na kopule - pośród niesamowitej gry kolorów, światła i cieni dostrzec możemy postacie zmartwychwstałego Chrystusa, Matki Bożej, świętych, chórów anielskich... A zaraz dalej otwiera się przede mną widok na Czyściec i Piekło...

Na zdjęciu: Fasada Katedry Santa Maria del Fiore.

Na obiad we Florencji trafiłem do knajpki polecanej przez przewodnik, (Cellini, Piazza del Mercato Centrale 17) i choć pizza jak i obsługa były znakomite to ceny stanowczo ponad moją kieszeń (5 euro za piwo...). Po krzepiącym (dla mnie) posiłku i uiszczeniu odchudzającego (dla mojego portfela) rachunku, pozostał już tylko spacer ulicami Florencji. Za brakło niestety czasu na odwiedzenie Galerii Uffizi - prawdziwej perły pośród galerii europejskich, gdzie znaleźć możemy dzieła między innymi Botticelliego, Leonadra da Vinci, Michała Anioła, Rafaela, Tycjana, Rubensa, Rembrandta, Caravaggiego... Oto kolejne miejsce do którego zamierzam powrócić przy następniej wizycie w Italii. Zamiast tego odwiedzam przerzucony nad Arno Most Złotników - Ponte Vecchio (pełny straganów tak samo dziś, jak i kilka wieków temu), równie zatłoczony jak wszystkie inne atrakcje we Florencji. Gdzieś po drodze zawitałem też o Porcellino - mosiężnego dzika umieszczonego na Loggia del Mercato Nuovo, którego głaskanie przynosi szczęście (albo spełnia życzenia? a może jedno i drugie...?) - maskotkę całej Florencji. Ciekawostką jest też, iż prosiak Porcellino od głaskania miał wytarty nie tylko łeb ale też... inne części ciała (lepiej nie wnikać). Do autokaru wracam późnym popołudniem, wzdłuż bulwarów nad Arno - gdzie tłumy turystów są już nieco mniejsze, ale wciąż hałaśliwe... Mimo wszystko opuszczam to miasto bez syndromu Stendhala. Za dużo tłumów - za mało czasu. Ale zaczynam już do tego się przyzwyczaiać...

sobota, 30 sierpnia 2008

Najjaśniejsza Republika San Marino

Na zdjęciu: San Marino, fragment starego miasta.


Notka dodana na stary blog: 6 VI 2008

Dla odmiany do tego malutkiego miasta - państwa (piątego lub szóstego najmniejszego kraju świata - zależy jak i co liczyć) dotarłem pod koniec dnia. Rano pospacerowałem po tłocznych i gwarnych ulicach Wenecji aby popołudniu złapać ostatnie promienie słońca u podnóża niewielkiego zamku La Rocca o Guaita. Od samego początku miasto to zrobiło na mnie niemałe wrażenie - położone ono jest na wysmukłym skalistym wzgórzu (gdzie dotrzeć można krętą asfaltową drogą lub kolejką linową) a główna jego cześć to zabytkowe uliczki wspinające się ku górze. Kroczy się nimi coraz wyżej ku twierdzy (poprzez sporą ilość różniej wielkości placyków, opartych na murach obronnych), dzięki czemu wciąż poszerza się widok roztaczający się dookoła. A zdecydowanie jest na co popatrzeć. Z jednej strony dostrzeżemy może niezbyt wysokie, ale mimo wszystko piękne góry, podczas gdy po przeciwległej stronie na horyzoncie widnieje wyraźnie zarysowana lina morza Adriatyckiego...
San Marino jest miastem spokojnym, i mimo jego wyjątkowego piękna nie spotkamy tu (aż takich) tłumów turystów. Dzięki temu zgiełk i hałas (nieodłącznie towarzyszący prawie wszystkim innym atrakcjom Italii) nie odbiera temu miasteczku śródziemnomorskiej, leniwej atmosfery. San Marino niezwykle przypadło mi do gustu, uznałem je wręcz za jedno z najpiękniejszych miast jakie odwiedziłem (może to kwestia stromych alejek ukrytych w cieniu fortecy a może degustacji lokalnych likierów i win...). Zauroczony chcę tu powrócić - tak jak kiedyś znów pragnąłem odwiedzić Wenecję. I spędzić tu cały wieczór a potem noc... No i może kolejny wieczór i kolejną noc...

Wenecja

Na zdjęciu: Canale Gradne, Wenecja.


Notka dodana na stary blog: 15 V 2008

Z wielką radością powróciłem do miasta, któremu kilka lat temu przyznałem tytuł najpiękniejszego z przeze mnie odwiedzonych. Tym razem z Wenecją przywitałem się wczesnym porankiem, kiedy to stojąc na brzegu morza patrzyłem jak znad jej licznych wież podnosi się słońce. Spoglądałem z przeciwnego brzegu niż ostatnio - z dzielnicy Marghera. Choć ona sama formalnie jest częścią Wenecji, nie ma nic wspólnego ze starym miastem. Ta przemysłowa dzielnica znacząco psuje ogólną panoramę. Nie dość, że jest brzydka sama w sobie, to daleko jej także do nowoczesności. Kontrast tej panoramy został doprowadzony do skrajności - wieże zaniedbanych, industrialnych kominów naprzeciw wież zabytkowych kościołów...

Rejs vaporetto, tłumy na placu św. Marka, przepych bazyliki, spokój bocznych uliczek - żeby tego doświadczyć wystarczy naprawdę kilka chwil w Wenecji. Wtedy jednak nie odkryjemy całego jej klimatu. I tym razem właśnie mi go zabrakło. Zwiedzając to miasto zorganizowaną grupą, z zegarkiem w ręce i spędzając tu tylko kilka godzin nie zrozumiemy Wenecji. Ba, może ona się nam wydać zbyt zatłoczona i zadeptana. Miasto pełne kolejek do drogich atrakcji. Żeby naprawdę zrozumieć jednak Wenecję trzeba spędzić tu kilka dni. Pospacerować wzdłuż kanałów i zagłębić się w ciasne, ciche zaułki. Opuścić na chwilę Plac świętego Marka, odłożyć na później wizytę w Pałacu Dożów i zanurzyć się w samym mieście. Powolnym krokiem przemierzać uliczki z kartonem (dokładnie! z kartonem!) włoskiego wina w ręce. Odpoczywać na cienistych placykach, przesiedzieć leniwe popołudnie w knajpce i zobaczyć miasto po zmroku. Wtedy zrozumiemy czym naprawdę jest Wenecja.

Mimo iż w mieście spędziłem tylko kilka godzin warto było je znów odwiedzić. Zabrakło mi co prawda wizyty w muzeum w Pałacu Dożów i umieszczonych tam renesansowych wynalazków . Zabrakło chwili zadumy na Moście Westchnień. Ale powrót do Wenecji to tak spotkanie dawno niewdzianego przyjaciela.

Albania

Na zdjęciu: Antyczne ruiny w slumsach, Shkodra.


Notka dodana na stary blog: 15 XI 2007

Do Albanii zawitałem rano. W żaden sposób nie dało się zauważyć, iż opuściło się już rodzinne tereny Słowian i na pewien sposób wkroczyło się do innego świata. Przede wszystkim - biedniejszego świata. Albania to drugi najbiedniejszy (po Mołdawii) kraj Europy. Na granicy nie spotkało mnie nic niezwykłego, otoczenie też było typowe - znane mi już budy celników i nieprzyjemnie wyglądający pogranicznicy. Uprzejmie uprzedzają nas (za pośrednictwem kierowcy), że możemy iść na kawę bo kontrola trochę potrwa.

Pierwsze co rzuciło się w oczy już po drugiej stronie granicy to bunkry. W Albanii jest ich mnóstwo. Występują w wielu odmianach i rozmiarach - jednoosobowe, rodzinne, łączone, klockowate, w kształcie kopułek... Każda wieś miała kilka takich betonowych schronów. Dostać też można było bunkrowe pamiątki - popielniczki, dzbanki, skarbonki, zegarki... Wszystko w kształcie lub z nadrukiem bunkra...
Bieda w Albanii jest widoczna i nie sposób temu zaprzeczyć. Ale prawdą jest też to że to kraj kontrastów. Drzwi nowoczesnego hotelu wychodzą tutaj na stertę (na polski przelicznik - zawartość około 2 -3 betonowych, osiedlowych śmietników) odpadków. Greckie i rzymskie ruiny stoją pomiędzy slumsami. Nad jońskimi kolumnami suszy się pranie, a przez środek term przebiega (o, ironio) wodociąg.
Najstarszy naród Europy wylądował na jej obrzeżach. Wiekami okupowani przez Turków i latami nękani przez wojny i konflikty zachowali swe tradycje i zwyczaje. W pamięci przechowują niezliczone ilości legend - zarówno wspólnych dla całego kraju, jak i dotyczących poszczególnych regionów.
Na drogach oprócz rupieci jeżdżą najdroższe samochody lokalnych mafiozów. Wszyscy czczą pamięć swej rodaczki Matki Teresy, mimo iż jeszcze 30 lat temu wszelka religia była zabroniona przez władzę a w kościołach i meczetach urządzono hale sportowe i inne świeckie obiekty.
Nie byłbym sobą gdybym nie wspomniał o lokalnym trunku - koniaku Skanderbeg (nazwanego od imienia narodowego bohatera - Gjergja Kastrioti Skënderbeu. Swoją drogą ciekawej postaci - przy nieco innych okolicznościach historycznych Skënderbeu miał szanse zmienić losy bitwy pod Warną i ocalić życie naszemu królowi... Zainteresowanych zapraszam do sięgnięcia po źródła historyczne ;) Co do samego koniaku - polecam miłośnikom tego trunku. Ja za koniakami nie przepadam.
A i jeszcze jedno - Albanki są naprawdę śliczne :)

Na bałkańskich drogach

Na zdjęciu: Widok z promenady nadmorskiej, kilka kilometrów od Ulcjina.


Notka dodana na stary blog: 29 X 2007

Bałkańscy kierowcy to ciekawe zjawisko, całkowicie zasługujące na osobny opis. Przyglądam się im już spory czas, od mojej pierwszej wizyty w tym regionie Europy. Jakby nie liczyć - od 10 lat.

Kiedy Chorwat, Serb, Bułgar lub Albańczyk siada za kierownicą traci wszystkie swoje cechy leniwego południowca. Mieszkańcy Bałkanów wprost kochają rozpędzać swe (często kompletnie się do tego nie nadające) pojazdy do sporych prędkości (do których, znów kompletnie nie nadają się miejscowe drogi). Wszelkie znaki - ograniczenia służą tylko za przydrożne ozdoby. O dziwo, kontrole policyjne są częste - tyle, że ograniczają się zazwyczaj do przyjezdnych - swoich się nie łapie, a poza tym turyści z zagranicy mają pieniądze (a paragraf zawsze się znajdzie).
Innym fenomenem podróży z przedstawicielem Bałkan za kierownicą jest stosunek do podróży samej w sobie. Mimo, iż lubią jeździć bardzo szybko to zupełnie nie przeszkadza im częste zatrzymywanie się. Ba, nawet wręcz odwrotnie - wielokrotnie kierowcy, z którymi jeździłem zatrzymywali wóz by pogadać ze znajomym jadącym z naprzeciwka. A jeśli droga była zbyt ruchliwa i postój na środku nie wchodził w grę, zjeżdżano na pobocze, wysiadano i wymieniano plotki. Nawet dla kierowcy miejskiego autobusu zawsze był czas na rozmowę...
Na skrzyżowaniach pierwszeństwo posiada ten kto pierwszy zatrąbi (wyjątkiem jest spora różnica w wielkości pojazdów, która mogła by zdeklasować oponenta w wypadku stłuczki). Piesi w tym świecie nie mają zbyt przyjemnie. Dlatego na Bałkanach skrajnie niebezpiecznie jest przechodzić na czerwonym świetle (na zielonym nieco mniej ale to wciąż ryzyko). Najlepiej zaczekać aż z zasięgu wzorku znikną wszelkie pojazdy...
Mimo to w tych okolicach właśnie ci kierowcy są najlepsi. Bez problemu dadzą sobie radę z wąską górską dorgą na jakiej przeciętny europejczyk by spanikował. To właściwi ludzie na właściwym miejscu. I póki jeżdżą po Bałkanach wcale nie boję się być ich pasażem. Tu po prostu inaczej się nie da. Zasada wydaje się prosta - skoro już musisz coś robić, skoro musisz jechać, jedź jak najszybciej, aby dojechać i znów nie musieć niczego robić. A, i korzystaj z każdej sytuacji by zrobić sobie przerwę...

piątek, 29 sierpnia 2008

Czarnogóra

Na zdjęciu: miejscowość w której mieszkałem - Ulcjin, widok na stare miasto.


Notka dodana na stary blog: 8 X 2007


CZARNOGÓRA (17 IX Ulcinj)

Było około czternastej gdy autokar wjechał do Czarnogóry. Chyba się nie pomylę jeżeli napiszę, że odwiedziłem najmłodszy kraj świata - w chwili pisania tego tekstu ma rok i cztery miesiące. Dlatego też i sama granica była dość ciekawa - buda, w której jeszcze jakiś czas temu sprzedawano przy drodze hamburgery, dziś posłużyła za lokum dla straży granicznej. Straży, która nawet paszportów nie chce oglądać, bo i tak nie ma jak sprawdzić tożsamości ich właścicieli. Najbliższy komputer można spotkać kilkadziesiąt kilometrów dalej... Mogli co najwyżej pooglądać okładkę i pośmiać się ze zdjęć, ale pewnie po roku i to zaczęło ich nudzić...
W Czarnogórze pierwsze przywitały mnie góry... I jedno już wiem - kiedyś w te góry powrócę. Tym razem je tylko mijałem - następnym razem chce po nich Wędrować.
Morze jest takie jak zawsze, takie jak je zapamiętałem - czyli... Nie do opisania. Każdy kto przeżył na nim sztorm lub widział pełnie księżyca nad spokojną tonią wie co chce przekazać.
O i jeszcze ciekawostka - miejscowość w której się znalazłem w większości zamieszkałą jest przez muzułmanów, a właśnie trwa Ramadan. Więc o zmroku śpiew Imama oznajmia, że można już jeść i radośnie wielbić Allacha a mieszkańcy ruszają wąskimi uliczkami do tawern na zabawę. Więc ruszam i ja...

wtorek, 26 sierpnia 2008

Droga na Południe

Na zdjęciu: obrzeża Belgradu.


Notka dodana na stary blog: 6 X 2007

DROGA NA POŁUDNIE (14 - 15 IX, autokar)

Postanowiłem znów udać się na południe, w regiony śródziemnomorskie, gdzie czas płynie wolniej a ja nie mam problemu ze znalezieniem chwili dla... hmm... samego siebie. Lubię przeżyć te kilka dni w roku w rytmie Włoch, Grecji, Chorwacji czy tam jeszcze innego kraju - ważne, że z popołudniową sjestą, leniwym upałem, winem po zmroku i sandałami na nogach. Tym razem mój wybór padł na Czarnogórę - regiony aż do tej pory znane mi tylko z opowieści.
Podróż na miejsce jest przygodą samą w sobie. Trafił mi się akurat cały tył autokaru wyłącznie dla mnie - więc mogę podróżować wygodnie, popijać piwo, oglądać krajobrazy za oknem i wdzięki naszej pilotki. Przyjemnie jest tak siedzieć sobie z daleko od reszty, o trzy miejsca dalej od najbliższej osoby - raczej jak obserwator a nie uczestnik. Tylko naszej pilotki słucham jakby mówiła tylko do mnie.
Na postojach wszystko się odwraca. Cały autokar pustoszeje i każdy prostuje kości rozmawiając z resztą o byle czym. Bez żadnych oporów jak starzy znajomi. Narzekamy trzęsąc się z zimna o piątej w nocy na przejściu granicznym. Cieszymy się chłodem napoi prosto ze stacji benzynowych.
Miałem w tym roku możliwości dotarcia na miejsce samolotem - ale z przyzwyczajenia zdecydowałem się na autokar. Dało mi to pewną możliwości poznania krajów, przez które przejeżdżałem. Oczywiście były to one oglądane przez szybę albo w czasie przerw na stacjach benzynowych. Tu ciekawostka - stacje są różne od siebie jak same kraje. Czeskie - oblegane przez tiry i kręcące się panienki, z pornografią do kupienia we wszystkich gustach i kolorach, węgierskie - małe wysepki pośród pól słoneczników, no i serbskie - betonowe budy na obrzeżach osiedli złożonych z szałasów krytych blachą i dwudziestopiętrowych klockowatych bloków.
Dzięki inspekcji wydziału ruchy drogowego mamy pięć godzin opóźnienia. Kierowcy nadrabiają to jak mogą więc ostatecznie bezpieczeństwo ruchu poszło gdzieś...

poniedziałek, 18 sierpnia 2008

Pożegnanie Marka C.

Napisane: 11 VII 2006

Grono żyjących opuściła niedawno osoba dla mnie bardzo ważna - Marek Ciepichał. Był to jedyny w swoim rodzaju przyjaciel całej naszej rodziny i także w moim życiu odegrał naprawdę wyjątkową rolę. Poznałem go bardzo dawno temu, sam nie jestem nawet w stanie powiedzieć kiedy dokładnie ani w jakich okolicznościach. Poza jego wspaniałym charakterem, niepowtarzalnym poczuciem humoru przyciągnęła mnie do niego wspólna dla nas cecha - miłość do gór. To właśnie na szlakach najróżniejszych tras turystycznych i ściankach wspinaczkowych łączyły się nasze drogi. Marek Ciepichał należał do elity polskich taterników, pokonał wiele trudnych dróg zarówno w Tatrach jak i zagranicą. Równie dobrze jeździł na nartach jak i na rowerze. Wspólnie odbyliśmy naprawdę bardzo wiele wycieczek i wyjazdów - kolejny zresztą planowaliśmy na wrzesień. Niestety dla każdego przychodzi nieunikniony koniec. Marek zginął w czasie wspinaczki, w Tatrach słowackich, gdy podczas przeczekiwania burzy w ścianie zawalił się na niego oderwany uderzeniem pioruna blok skalny. Być może dla niego ta przedwczesna śmierć - nie była aż taką tragedią - na tyle na ile go znałem śmiało mogę powiedzieć, iż byłby nieszczęśliwy dożywając starości jeśli miało by to się łączyć z porzuceniem jego pasji. Z resztą osobą takim jak on nie pisane jest umierać w łóżku.
Dla mnie samego zawsze pozostanie on w pamięci - jako wzór idealnego taternika jak i miłośnika gór. Łączył on w sobie znakomicie ambicje z rozwagą, nieustępliwość z ostrożnością, pogodę ducha z siłą charakteru. Pamiętać go będę także dzięki jego opowieściom o górach i ludziach z nimi związanymi - to także zasługa tych historii, iż kocham i szanuje góry jak na to zasłużyły mimo, iż to właśnie one odebrały mi przyjaciela. Wiem jednak, że Marek na zawsze połączy swoją historie z ich, stając się kolejną postacią, która zainspiruje przyszłe pokolenia wspinaczy tak jak zainspirowała mnie.

niedziela, 17 sierpnia 2008

Shanties 2008

Napisane: 27 II 2008

I tym razem, jak to zwykle bywa pod koniec lutego, Kraków przeistoczył się w miasto nadmorskie a może nawet portowe (Staroportowe? ;)). Stało się to oczywiście za sprawą dwudziestej siódmej już edycji festiwalu piosenki żeglarskiej Shanties. Wybrałem się oczywiście tam i w tym roku, zabierając ze sobą kolejne osoby zainteresowane (mniej lub bardziej ;)) tym gatunkiem muzyki. Po raz drugi cała impreza odbywała się w Rotundzie, choć tym razem nieco lepiej została rozwiązana kwestia miejsca - zorganizowano dancefloor, dzięki czemu chcący potańczyć i poskakać nie musieli się już gnieść między rzędami krzeseł. Nieco niestety zawiodły straganiki z marynistycznymi gadżetami - nie było zbyt wielu ciekawych rzeczy ale i tak dałem się skusić ;) Aby poczuć zew morza zdecydowałem się też na nieco rumu :D

Pierwszy raz imprezę prowadził nie "Guru" Tyszkiewicz lecz świętujący swoje dwudziestolecie zespół Mietek Folk. Przyznać muszę, że spodziewałem się po nich (i ich pirackim rodowodzie, do którego się chętnie odwołują) czegoś lepszego. A tu popisali się średnio. Momentami byli zabawni ale całość wydała mi się lekko naciągana. A piosenki o mojej żaglówce, jego jachcie i czyjejś łódce (wódce?) miałem dość po drugim refrenie. Bardzo dobrze natomiast wypadli w rozmowach z innymi zespołami (a zwłaszcza z EKT Gdynia). Mimo to miałem chwilę tęsknoty za pieprzeniem "Guru", który gadał bez sensu ale charyzmatycznie.
Pierwsze dwa występujące zespoły (Morże Być i Orkiestra Samanta) są mi średnio znane. Oba wypadły raczej przeciętnie. Pierwszy wykazał się tylko świetnymi skrzypcami (i skrzypaczką ;)) a drugi nieco już zbyt był odchylony w stronę zwykłego rocka (wiem, że to koncert szanty współczesnej - ale mimo wszystko to nie rock o tematyce morskiej). Jako trzeci wystąpili (jak się sami określają) wodniaccy - flisacy z Sandomierza - Hambawenah. Wciąż będę powtarzał, że rzeka to nie morze, tratwa nie okręt a flisak nie marynarz. Jako folkowy zespół grają może i nieźle ale na Shanties mi nie pasują (w czasie ich występu miałem wolną chwilę aby sięgnąć po drugą porcje rumu). Jako kolejny wstąpił zespół Atlantyda - szkoda, że zagrali tylko dwa utwory z dawnych czasów (w tym Marco Polo - kawałek, który najbardziej poderwał publiczność). Mimo to pokazali, że potrafią zagrać kawał porządnych szant. Trochę bardziej blado wypadli Smugglersi (bez wspomnianego już Tyszkiewicza, nie grają jak kiedyś). Wykonali między innymi swoje rozpoznawcze "Pod jodłą" na melodię "Whiskey in the jar" i powoli zaczynające się nudzić "Powroty". Liczę, że następnym razem dadzą z siebie więcej i czymś zaskoczą. Bardzo dobrze natomiast wypadło EKT - z Messaliną, który mimo ciężkiej walki z rakiem pokazał, że łatwo się nie da. Nie tylko zagrali bardzo dobrze ale królowali na scenie wręczając oryginalne prezenty solenizantom z Mietek Folku. Ci natomiast zagrali na sam finał i jak przystało na jubilatów wypadli najlepiej, fundując publiczności najwięcej znanych utworów.
Ogólnie Shanties 2008 uznaje za udane choć zabrakło mi kilku utworów, które uznaje za obowiązkowe na takim festiwalu ;)
Ahoj i do zobaczenia na Shantes za rok!

Już nad Hornem zapada noc,
Wiatr na żaglach położył się,
A tam jeszcze korsarze na Botany Bay
Upychają zdobycze swe.

Jolly Roger na maszcie już śpi,
Jutro przyjdzie z Hiszpanem się bić,
A korsarze znużeni na Botany Bay
Za zwycięstwo dziś będą swe pić.

Śniady Clark puchar wznosi do ust:
"Bracia, toast: Niech idzie na dno!"
Tylko Johny nie pije, bo kilka mil stąd
Otuliło złe morze go.

Nie podnosi kielicha do ust,
Zawsze on tu najgłośniej się śmiał.
Mistrz fechtunku z Florencji ugodził go,
Już nie będzie za szoty się brał.

W starym porcie zapłacze Margot,
Jej kochany nie wróci już.
Za dezercję do panny na kei w Brisbane
Oddać musiał swą głowę pod nóż.

Tak niewielu zostało dziś ich,
Resztę zabrał Neptun pod dach.
Choć na ustach wciąż uśmiech, to w sercach lód,
W kuflu miesza się rum i strach.

Shanties 2007

Napisane 27 II 2007

Koniec lutego przyniósł nam od morza dobrze już znaną bryzę, zwiastującą zbliżający się koncert szant i piosenek żeglarskich Shanties :) W tym roku na tą imprezę ruszyliśmy większą grupą (znaczy się miłość do morza wchodzi w krew, a ja dobrze wypełniam swój obowiązek miłośnika szant propagując ten rodzaj muzyki :D ).
W tym roku pierwszy raz koncert odbywał się w Rotundzie, a nie hali Wisły. Niestety nie wyszło to festiwalowi na dobre - nie było miejsca do tańczenia a ilość miejsc siedzących także była dość ograniczona (zabrakło chociażby schodków, które w hali Wisły mogły posłużyć do ulżenia nogom). Zgodnie stwierdziliśmy, że niestety tną po kosztach - widać było to także po postaciach ochroniarzy - średnia ich wieku wynosiła około 45 i naprawdę daleko im było do tych panów w kształcie szaf z lat poprzednich, którzy niestrudzenie i uparcie przeszukiwali kolejne wchodzące osoby (ci tegoroczni byli na to zbyt zajęci gadaniem i na pewno czymś jeszcze bardzo ważnym, czego nie udało mi się zauważyć :P ). W tym roku zrezygnowano także z rzutnika slajdów - niby nic ale i tak zdążyłem się już do niego przyzwyczaić - no cóż może wróci za rok :)
Oczywiście i nas czekał problem ze zdobyciem wygodnych miejsc. Batalie o nie zakończyliśmy zdobywając kawałek ściany przy kaloryferze (Paweł zdobył sobie nawet krzesło pokonując leżący na nim szalik 1:0 ).
Konferansjerem był znany już nam dobrze Grzegorz Guru Tyszkiewicz - gadał jakieś bzdury jak zwykle choć jako plus należy mu policzyć, że gadał ich mniej ;)
W tym roku koncert otwierał zespół Morże Być - zwycięzca przeglądu konkursowego w Starym Porcie - nic nadzwyczajnego - po prostu mogą być :P Kolejnym zespołem który się pojawił Samhain i ich występ jak zwykle należał do niezłych - dobry wokal i oczywiście ich znak firmowy - bardzo dobre dwie pary skrzypiec (z czego wokalistka przykładał się do gry tak że, nawet smyczek się trochę popsuł, nie wytrzymując tempa gry). Mietek Folk zagrał parę swoich dobrze znanych utworów, z których kilka nawet udało mi się zaśpiewać. Pozytywnie zaskoczyli w tym roku Mechanicy Shanty rezygnując w dużej mierze ze swoich nowych folkowo - nijakich utworów, wracając do starej dobrej klasyki (Bitwa czy też jeszcze utwory z ich złotego okresu - Denis Land, Green Horn). Przy tym wreszcie mogłem się już naśpiewać do woli, wracając do klimatów mojego dzieciństwa ;) Zejman i Garkumpel powtórzyli swój poprzedni repertuar (z wyjątkiem jednego utworu) ale ponieważ grali dobrze zupełnie mi to nie przeszkadzało. Koncert kończył zespół Smugglers - zupełnie nie wiem czemu, pozbawiony swej kluczowej postaci - wspomnianego już Tyszkiewicza. Bez jego wokalu nie brzmią zbyt dobrze.
Cały koncert trwał nieco krócej niż zwykle - ale dzięki temu przynajmniej na koniec nie zrobiło się sennie. Ze wszystkich 3 Shanties na jakich już byłem - tym razem poziom był chyba najbardziej wyrównany - żadnych specjalnych rewelacji, ale też żadnego totalnego dna. Zobaczymy jakie będą Shanties 2008 - gdzie na pewno będzie można mnie spotkać :D

piątek, 1 sierpnia 2008

Shtanties 2006

Napisane 1 III 2006.

Oto minął okrągły rok, nadszedł luty - miesiąc kiedy to Cesarsko - Królewskie Miasto Kraków przemienia się żeglarską stolicę Polski. Tawerna Stary Port zapełnia się wszelkiej maści wilkami morskimi: starymi zejmanami, śmiałymi harpunnikami (nie tylko z Nantucket), dzielnymi szyprami. Ja także poczułem zew morza, w krwi zabulgotał mi rum a stopy same poniosły mnie w kierunku najbliższego miejsca gdzie można było zakupić bilety na Shanties 2006 - Krakowski festiwal szant :D Tym razem wybrałem się trochę wcześniej co pozwoliło na zwiedzanie stoisk (piwo, paciorki, płyty, marynistyczne gadżety) i dokonanie zakupu na dwóch z nich (płyty i piwo). W tym roku koncert zaczął występ Sąsiadów (całkiem niezły początek, jak na debiut na Shanties wypadli wyjątkowo dobrze), później poziom zaniżyli jacyś flisacy (dopisek z 2008 - zespół nazywał się Hambawenah). Ich występ był dość... wodniacki (jak przynajmniej sami to określili. Jak ja nie lubię flisaków, wizygotów i komunistów :P). W sumie dość ich szkoda - mieli całkiem dobry bas, a ich wokalistka niezły głos tylko odstawali za bardzo klimatycznie. Pałeczkę po nich przejął nieco zbyt zamulający zespół Drake. Ale i tak trzeba im przyznać, że mieli fajne fioletowe oświetlenie i w odróżnieniu do swoich poprzedników grali szanty. Potem na scenie pojawił się zespół Zejman i Garkumpel z nieśmiertelnym Kovalem - który to natychmiast rozruszał imprezę. Poziom ciągle uparcie szedł sinusoidą i po chwilowym wzlocie czekał nas upadek za sprawą Francuzów (Long John Silver). Stevenson musiał przewracać się w grobie słysząc jak zespół ten profanował imię postaci z jego książki. Francuzi (z wyglądu całkiem podobni do rencistów z VooVoo) rąbali w gitary bez większego zastanowienia co dawało koszmarny efekt. Gdy goście z kraju Joanny D'arc skończyli zamęczać publiczność, zajęciem tym zajęli się nasi rodacy - a dokładnie Gdańska Formacja Szantowa. Powtórzyli oni w 100% repertuar z zeszłego roku - przed całkowitą klapą uratował ich tylko jeden utwór. Kolejnym zespołem który wystąpił był EKT Gdynia - i tutaj pozytywne zaskoczenie - na swoje 25 lecie wystąpili bardzo dobrze z porządnymi utworami. Kawał dobrze zagranych szant. Dużo więcej oczekiwałem natomiast po starych dobrych Mechanikach Szanty - niestety dało się słychać, że od czasu swojej reaktywacji skręcili bardzo w kierunku folku - niestety na swoją własną szkodę. Szkot wyłysiał, ubrał rażący oczy pomarańczowy strój (prawdopodobnie mechanika ale kojarzył się też z zaostrzonym oddziałem zakładu karnego :P ) i śpiewał cały czas o panienkach, banjo i jakiś bliżej nieokreślonych tik-takach... Na koniec koncertu poziom znacznie się podniósł - Smugglersi i Samhain pokazali się z najlepszych stron - szkoda tylko, że dostał im się tak niekorzystny czas... Za to zagrali prawdziwą składnkę klasyki (wreszcie mogłem sobie coś pośpiewać) - Bonny Ship The Dimond, Pod Jodłą, Staruszek Jacht, Szkuner I'm Alone... Szanties 2006 były naprawdę fajnym wydarzeniem i na pewno nie omieszkam zawitać na tą imprezę za rok :)

Z żeglarskim pozdrowieniem Procent!

Tyle mamy za sobą przebytych mil,
Tyle wiatrów gnało nas.
Tyle razy człowiek wył,
Gdy już mu brakło sił,
Mówił, że to ostatni raz.

I znów morza ryk, i w huku fal
Wiatr złowrogą melodię gra.
Znowu pompa idzie w ruch,
Znowu tyrać masz za dwóch,
Gdy nierówna walka trwa.

Tyle portów odwiedził każdy z nas,
Tyle przygód przeżył w nich.
Tyle forsy nieraz miał,
Że już porzucić chciał
Ten żeglarski podły wikt.

Tyle lat już po morzach włóczymy się,
Tyle lat żyjąc byle jak.
Tyle razy mówił człek:
Dość włóczęgi tej,
Już to wszystko rzucić czas.

Człowiek jednak w swej głupiej naturze ma coś,
Trudno to zrozumieć nam.
Tyle razy dostał w kość,
Że powinien mieć dość,
Lecz go znów na morze gna

Procentum

Zamknąwszy jednego bloga, postanowiłem nie porzucać słowa pisanego (wklepywanego?) i rozpocząć pracę nad kolejnym projektem. Tym razem podchodzę do sprawy bardziej przemyślanie, mając zaplanowany zarówno koncept, jak i tematykę bloga (czyli nie będzie, jak poprzednim razem, o wszystkim a w szczególności Maryni - i to nie całej tylko pewnej jej części. Jednak już nawet na Tenbicie dało się zauważyć się pewną ewolucję zainteresowań którym poświęcałem notki. Teraz mogę swoje blogowanie świadomie już pokierować w nowym kierunku, oddając się całkowicie tematyce podróży i wypraw. Oczywiście i od tego będą wyjątki, na pierwszy zwrócę uwagę od razu. Shanties - krakowski festiwal szantowy znajdzie u mnie swój osobny dział - odbywa się on systematycznie co roku i uważam, że jedna notka na 12 miesięcy nie zmąci podróżniczego nastroju. No a z drugiej strony pojawienie się na tej imprezie to też swoista morska wyprawa ;)

PS. Na początku pojawi się kilka notek skopiowanych jeszcze z tenbitu, które pasują także i do tego bloga.