środa, 8 kwietnia 2009

Ścieżka nad Reglami i Sarnia Skała

Na zdjęciu: Widok z Sarniej Skały w kierunku wschodnim.


Znów zachciało mi się w góry. Tym razem sprawiły to przede wszystkim pierwsze dni prawdziwie wiosennej pogody. Choć ponownie miałem w planie urządzić wyjazd otwarty dla wielu znajomych, niestety i tym razem wszyscy zainteresowani po kolei się wycofywali. W Zakopanym wylądowałem więc sam, jednak kompletnie nie zrażony tym faktem złapałem busa do Kuźnic, by stamtąd rozpocząć swoją wycieczkę. W górach wciąż panują zimowe warunki, co znacznie ograniczyło mi wybór trasy. Szukając szlaku, który na pewno byłby przetarty i równocześnie nie specjalnie trudny, zdecydowałem się przespacerować się Ścieżką nad Reglami. Wybór akurat tego kawała Tatr był dla mnie tym bardziej atrakcyjny, ponieważ ostatni raz spacerowałem nim ponad 10 lat temu i do tego jedynie latem.

Na zdjęciu: Fragment Ścieżki nad Reglami (z powodu głębokiego śniegu, ścieżka wiedzie nad barierką).


Jeszcze w okolicach Kalatówek przekonałem się, iż "spora pokrywa śnieżna w górach" to nie przesada i nie plotki. Od samego początku wędrowałem krok w krok po cudzych śladach, czasami zapadając się powyżej kolan. Tak przetrawersowałem zbocza Kalickiego Upłazu i Kalickiej Kopy, wychodząc kilkakrotnie na otwartą przestrzeń - gdzie pełnym słońcu (wystarczającym by zrzucić polar i zostać w samej koszuli) mogłem podziwiać górujący nade mną masyw Giewontu. Jednak prawdziwą Tatrzańską panoramę zaoferowało mi dopiero wdrapanie się na Sarnią Skałę. To pierwsze miejsce na szlaku od Kalatówek gdzie spotkałem innych turystów - i do tego w sporej liczbie. Widok roztaczający się stąd rzeczywiście zachęcał do chwili odpoczynku: panorama rozciąga się od Tatr Bielskich aż po Zachodnie, a całe Zakopane leży w dole jak na dłoni. Niestety dużo gorzej było widać na dalszą odległość - zarówno Babia Góra jak i Gorce są całkowicie skryte były w chmurach.

Na zdjęciu: Widok z Sarniej Skały w kierunku Tatr Zachodnich.


Niestety właśnie na Sarniej Skale poczułem pierwsze efekty swojego zaniedbania jeśli chodzi o przygotowanie sprzętu. Pierwszy raz od kilku wycieczek zapomniałem zaimpregnować buty przed wyjazdem. Nie dość, że mnóstwo śniegu dostało mi się do traperów od góry (tak, zakup ochraniaczy wciąż pozostaje w sferze planów...) to przemókł im także główny materiał. Był to jeden z argumentów, które zaważyły na wyborze dalszej trasy. Ścieżką nad Reglami da się zawędrować daleko - aż do Doliny Chochołowskiej. Ja jednak planowałem wycofać się wcześniej, przez Dolinę Strążyską, Małej Łąki lub Kościeliską. Ostatecznie wybrałem ten pierwszy, najkrótszy wariant. Początkowo myślałem że będę żałował tak wczesnego powrotu ze szlaku - jednak bardzo szybko malowniczość Doliny Strążyskiej całkowicie odmieniła moje zdanie. To kolejne miejsce w Tatrach, które pamiętałem już tylko jak przez mgłę z dzieciństwa. Bardzo cieszę się, że miałem okazję ponownie do niego zawitać - powrót wzdłuż Strążyskiego Potoku mogę śmiało zaliczyć do jednego z najprzyjemniejszych zakończeń wycieczek...


Na zdjęciu: Strążyski Potok.


Strona techniczna:

Ścieżka nad Reglami to kolejna wspaniała spacerowa trasa tatrzańska, z umiarkowanym (jak na te góry oczywiście) przewyższeniem do pokonania, pozbawiona trudności technicznych, za to z licznymi możliwościami dostosowania długości do kondycji czy wycofania się w razie złej pogody. W zimie liczyć się należy z standardowymi dodatkowymi trudnościami - i upewnić się do co zagrożenia lawinowego, gdyż rejon Wrótek może być pod tym kątem niebezpieczny.

czwartek, 12 lutego 2009

Gęsia Szyja

Na zdjęciu: Panorama z ostatniego fragmentu podejścia na Gęsią Szyję.


Od kilku lat mam już w zwyczaju zimą odbywać spacer na Gęsią Szyję przez Rusinową Polanę. Przy ładnej pogodzie i dobrej widoczności jest to wyjątkowo malownicza trasa, z rozległą panoramą na sporą część Tatr. To także idealna wycieczka w sezonie zimowym - szlaki w tej okolicy są zawsze dobrze przetarte (z wyjątkiem jednego, ale o tym później), a ich spora liczba pozwala łatwo dopasować trasę do własnej kondycji i krótkiego dnia.
Początkowo pomysł tego wyjazdu zainteresował liczną grupę moich znajomych, jednak w raz z upływem czasu kolejni chętni się niestety wycofywali. Ostatecznie w Tatry ruszyłem tylko zw towarzystwie brata. O tym, iż pogoda nam sprzyja przekonaliśmy się już w drodze do Zakopanego - gdzieś za Nowym Targiem chmury zostały pod nami, odsłaniając nam pełny błękit zimowego nieba. Mocno trzymał także mróz - w busie, którym dotarliśmy na Wierchporoniec, warstwa lodu pokrywała szyby od wewnątrz! Na szczęście, chłód nie doskwierał w ruchu na szlaku. Spacerowym tempem (z licznymi przerwami na robienie zdjęć) dotarliśmy na malowniczą Rusinową Polanę. Tu zrobiliśmy krótki odpoczynek na posiłek, w trakcie którego mieliśmy możliwość podziwiania niesamowitego zimowego widoku jaki roztoczył się przed nami. Tu także wypróbowałem pieprzówkę swojej produkcji - w górach znakomicie zdała egzamin - okazało się, że rewelacyjnie rozgrzewa w takie zimowe dni!

Na zdjęciu: Widok na Wysokie Tatry z Rusinowej Polany. W samym centrum, pod słońcem - Gerlach.


Skończywszy odpoczynek wybraliśmy z pomiędzy kilku szlaków jedyny prowadzący dalej pod górę - ten na Gęsią Szyję. Całe podejście na szczyt to w rzeczywistości właśnie ten jeden odcinek - być może nie specjalnie długi, lecz o znacznym nachyleniu. Im wznosiliśmy się wyżej, tym bogatsza stawała się panorama - ledwo wystająca ponad chmury ukazał się nam skalisty wierzchołek Trzech Koron, z boku natomiast wyłonił się masyw Babiej Góry. Po drodze zatrzymywaliśmy się kilkakrotnie, był więc czas na robienie zdjęć. Niestety aparat z powodu zimna odmówił współpracy na szczycie, zostawiając nas jedynie z kilkoma zdjęciami zrobionymi na Gęsiej Szyi.

Na zdjęciu: Ja i moja piersiówka. Szczyt.


Na Rówień Waksmundzką zeszliśmy w parę chwil - tutaj czekał nas na wybór dalszej trasy. Odrzuciliśmy od razu drogę na Halę Gąsienicową - ta niestety jak zwykle była nieprzetarta (w zimie sforsować udało mi się jedynie raz, dokładnie rok wcześniej przy wsparciu kilku napotkanych turystów. Nawet wtedy jednak nie było łatwo, kilkakrotnie gubiliśmy po drodze szlak, brnąc w śniegu po pas). Po chwili postanowiliśmy także zrezygnować z zejścia do Psiej Trawki, ostatecznie obrawszy ca cel Wodogrzmoty Mickiewicza. Trasa ta nie należy może do najbardziej atrakcyjnych (na przemian wiedzie pod górę w dół, a widoki są nieliczne) jednak prowadzi do miejsca najpewniejszego jeśli chodzi o komunikacje powrotną. Ponieważ na trasie do Morskiego Oka wylądowaliśmy w miarę wcześnie (wyjątkowo tego dnia, z racji Świąt, kupiliśmy wcześniej bilety powrotne na konkretną godzinę), postanawiliśmy odwiedzić schronisko w Dolinie Roztoki. Z racji swego położenia, rzadko kiedy ma się okazję zawitać w jego progi (chyba, że jest to od razu połączone z noclegiem). Sam budynek schroniska jest niewielki, ale przez to swojski i przytulny. Poza nami znajdowały się w nim jeszcze tylko dwie inne grupy - małżeństwo z dwójką córek, oraz gromadka zagranicznych turystów, uzbrojona w sprzęt najwyższej klasy (jednak pora i miejsce, nasuwały już pewnie wątpliwości co do ich profesjonalizmu...). Tu wreszcie mogliśmy usiąść, rozprostować kości, zrzucić plecaki i chwilę się ogrzać - a w zimie w górach to naprawdę miłe uczucie...
Kiedy opuszczaliśmy cichą, położoną w doline chatkę, słońce zdąrzyło skryć już za chmurami. Po raz kolejny pomaszerowaliśmy ku przystanekowi busów na Palenicy...

Na zdjęciu: Prawdziwa górska zima na trasie...



Strona techniczna:

Wycieczka na Gęsią Szyję ma raczej górskiego spaceru, nawet w warunkach zimowych. Można śmiało liczyć na dobrze przetarty szlak. Na Rusinowej Polanie stoją liczne ławy i stoły do dyspozycji turystów, choć o tej porze roku spoczywa na nich spora warstwa śniegu.
Między Wierchporońcem (1105 m.) a szczytem Gęsiej Szyi (1489m.) jest niecałe 400 metrów do pokonania w pionie, co nie powinno być wyzywaniem nawet dla mało zahartowanych. Zaznaczyć jednak należy, iż podejście nie jest rozłożone równomiernie i największy wysiłek czeka nas na sam koniec.

poniedziałek, 5 stycznia 2009

Świnica

Na zdjęciu: Świnica, widok znad Czerwonych Stawków.


Zdecydowanie za najważniejszą swoją wycieczkę roku 2008 uznaję wyprawę na Świnicę. Była to moja druga wizyta na tym szczycie - za pierwszym razem nie byłem jednak zbyt usatysfakcjonowany - pogoda nie sprzyjała a chmury przesłaniały widoki. Tym razem trasa miała także przebiegać inaczej - zamiast granią od Kasprowego, przez Bieskid, Liliowe, Skrają Turnię i Pośrednią Turnię, na Świnicką przełęcz dotrzeć mieliśmy prosto z Doliny Gąsienicowej przez Świnicką Kotlinkę. Wiązało się to z tradycyjną wspinaczką na Halę Gąsienicową - jak zwykle przez Skupniowy Upłaz. Stamtąd ruszamy też znajomym czarnym szlakiem - jednak nie opuszczamy go jak poprzednim razem przy Czerwonych Stawkach, tylko ruszmy pod stromę pod górę Świnicką Kotlinką. Miejsce to jest całkowicie zacienione, przez co panuje tu dość nieprzyjemny chłód. Słońce wschodzi jednak coraz wyżej ponad okoliczne granie, a wiatr rozwiewa niechciane chmury. My też szybko zdobywamy wysokość, zostawiając pod nami zacienione doliny.


Na zdjęciu: W trakcie podejścia na Świnicką Przełęcz.


Na Świnickiej Przełęczy (2051 m.) robimy krótką chwilę odpoczynku. Roztacza się stąd szeroka panorama na Tatry Zachodnie i całkiem ładny widok na Dolinę Cichą. Panuje tu także spory ruch - na przełęcz łatwo dojść, nawet początkującemu turyście, od strony Kasprowego Wierchu. Na który to, jak wie każdy cepr, wjechać można kolejką linową, wyczekawszy się jednak najpierw w kolejce ludzi (i zapłaciwszy nie małą cenę za bilet). Brak trudności technicznych i wymagań kondycyjnych powoduje niestety, że tamtym szlakiem przychodzą osoby, które zdecydowanie na tej wysokości nie powinny się znaleźć. Brak odpowiedniego obuwia jest w wśród nich nagminny, a obawiam się, że jeszcze gorzej wygląda sprawa z pozostałym ekwipunkiem (bo co można zmieścić np. w damskiej torebce?). Jedynym pocieszeniem jest fakt, iż większość tego typu "niedzielnych turystów" przed pójściem dalej, gdzie szlak staje się znacznie trudniejszy, skutecznie powstrzymuje ostrzegawcza tabliczka.

Na zdjęciu: Wspomniana, ostrzegawcza tabliczka.


My jednak ruszamy dalej, do szczytu pozostał jeszcze spory kawałek. Pojawiają się pierwsze łańcuchy i pierwsze trudności. Czasami trzeba chwilę poczekać i przepuścić ludzi z naprzeciwka. Pozwala to na krótkie odpoczynki, lecz równocześnie wydłuża czas wędrówki. Przed samym szczytem teren staje się nieco trudniejszy - wzrasta nachylenie, a łańcuchy towarzyszą już nam na sam wierzchołek Świnicy. Na nim - jak to na Tatrzańskich szczytach - sporo turystów i rewelacyjne widoki. Panorama otwiera się we wszystkich kierunkach. Jak na dłoni widzimy Tatry Zachodnie, Wysokie i Bielskie, dostrzec możemy całe Podhale, a także Gorce, Beskidy i charakterystyczny masyw Babiej Góry.


Na zdjęciu: Fragment panoram ze szczytu Świnicy. W centrum masyw Granatów, całkiem w tle - Tatry Bielskie.


Po krótkim odpoczynku na szczycie, zrobieniu paru zdjęć i szybkim posiłku ruszamy dalej. Do celu (Polany Palenicy) czeka nas jeszcze długa wędrówka. Trasa wiedzie nas w dół w kierunku Przełęczy Zawrat, jednak z każdym krokiem teren jest coraz trudniejszy. Łańcuchy i klamry towarzyszą nam teraz nieprzerwanie, posuwamy się więc powoli co chwila dokonując najróżniejszych sztuczek gdy przychodzi się z kimś minąć. Ponieważ schodzimy teren jest jeszcze bardziej nieprzyjemny - w takich miejscach znacznie łatwiej poruszać się do góry niż w dół. Łańcuchy towarzyszom nam aż do samego Zawratu, więc tu (mimo silnego, lodowatego wiatru) pozwalamy sobie na odpoczynek. Trudności techniczne zostawiliśmy już za sobą, teraz czeka nas już tylko długi marsz - opuszczamy czerwony szlak wiodący przez Orlą Perć i pewniejszym już krokiem schodzimy niebieskim do Doliny Pięciu Stawów Polskich.


Na zdjęciu: Końcówka trasy Świnica - Zawrat. Szlak przebiega zygzakami przez środek zdjęcia (najłatwiej ustalić to po położeniu ludzi).


Choć dolina Pięciu Stawów wygląda ślicznie w popołudniowym słońcu, trasa zaczyna się dłużyć. Schodzenie w dół męczy nogi, a w szczególności stawy kolanowe. Z radością witamy schronisko - ostatnie miejsce odpoczynku przed końcem wycieczki. Stąd jednak wciąż czeka nas daleka droga. - do przejścia mamy jeszcze całą Dolinę Roztoki, która nie dość że długa, to także raczej monotonna... Dopiero w niej odczuwamy prawdzie zmęczenie. To już dziesiąta godzina wycieczki, a las w Roztoce ciągnie się i ciągnie. Stawy w kolanach całkowicie odmówiły posłuszeństwa - przy każdym kroku mam wrażenie, że nogi złożą mi się jak scyzoryk. Jakby tego było mało końcowy odcinek przebiega po wyślizganych kamieniach. Wreszcie udaje się jednak zejść do Wodogrzmotów Mickiewicza - górskie buty można zmienić już na adidasy, a kamienistą ścieżkę zastępuje asfaltowa trasa Palenica - Morskie Oko. Ostatnie pół godziny trasy przebywamy tempem spacerowym...

Na zdjęciu: Dolina Pięciu Stawów.


Strona techniczna:

Wycieczka na Świnice jest prawdziwą wycieczką tatrzańską w pełnym tego słowa znaczeniu. Nawet najłatwiejsza wersja trasy (z wejściem od strony Świnickiej Przełęczy i zejście tą samą drogą) wiąże się ze sporym wyzywaniem kondycyjnym (przewyższenie z Kuźnic rzędu 1000 metrów) jak i trudnościami technicznymi - spotkamy tu łańcuchy w miejscach uchodzić za problematyczne. Trudności te rosną jeśli (tak jak w naszym przypadku) poszerzymy plan wycieczki o Przełęcz Zawrat. Na tym odcinku znajdują się liczne łańcuchy i klamry w miejscach eksponowanych - więc odradzam zapuszczanie się tu osobom nie obytym z tego typem szlaków. Wersja z powrotem przez Dolinę Pięciu Stawów, choć dodaje sporo uroku trasie, wiąże się z także z jej sporym wydłużeniem. W takim wariancie przyda się pewne zaplecze kondycyjne.

poniedziałek, 29 grudnia 2008

Szeroka Przełęcz Bielska

Choć w sierpniu tydzień przesiedziałem w Źdiarze w Tatrach Bielskich, to tylko raz wybrałem się wtedy na szlak. Wyjazd, który zorganizowałem mijał pod zupełnie innym znakiem, królowały gry planszowe i karciane, oraz ogólnie pojęta fantastyka. Mimo to, wszyscy mieli ochotę przynajmniej raz wybrać się w góry - a ja jako organizator i poniekąd przewodnik, wymaganiom tym pragnąłem sprostać. Wybór padł na trasę już mi znaną - podejście Monkovą Doliną na Szeroką Przełęcz Bielską.
Ździar z punktu widzenia turystycznego, jest miejscowością zimową, atrakcyjną głównie dla narciarzy - ze względu na sporą ilość stoków w okolicy. Szlaków wiodących w góry nie znajdziemy tu zbyt wielu: większość z nich wspina się na grań Spiskiej Magury, a w Tatry prowadzi tylko jeden. Wynika to z faktu, iż niemal całość Tatr Bielskich od trzydziestu lat pozostaje ścisłym rezerwatem przyrody. Wyjątkiem od tego, jest zaledwie kilka szlaków - jeden z nich obraliśmy za swój cel.

Na zdjęciu: Cel naszej wyprawy - niestety całkiem w chmurach.


Na Szeroką Przełęcz Bielską (Široké sedlo) prowadzi ścieżka dydaktyczna, pokrywająca się z zielonym szlakiem górskim. Nie robiłoby to żadnej różnicy, gdyby nie obowiązek zakupu "biletu" (w cenie 30 koron, o ile dobrze pamiętam). Choć w Polsce przyzwyczajeni jesteśmy do uiszczania opłat przy każdym wejściu na teren TPNu, w Tatrach słowackich obyczaj ten nie istenieje. Na ścieżce obowiązuje też kompletnie nieuzasadniony i zupełnie nie przestrzegany ruch jednokierunkowy.
Pogoda zapowiadała się obiecująco. Bezchmurne, wieczorne niebo napawało optymizmem. Niestety dość szybko nastęnego dnia przekonaliśmy się, że nad Tatrami zebrało się sporo chmur nad Tatrami. Mimo tego, nasz entuzjazm nie zmalał, uparcie parliśmy na przód, początkowo po równym asfaltową i brukowaną drogą, aż do oficjalnego początku "trasy dydaktycznej". Tutaj także nasz zapał został wystawiony na próbę - sprzedawca biletów zapewniał nas o nadchodzącym deszczu i pouczał, że wychodzimy na trasę zbyt późno. Jak się okazało - nie miał racji w ani jednej kwestii.
Mimo kiepskiej pogody, ruch na trasie był większy niż rok wcześniej - kiedy to także miałem okazję ją odwiedzić. Być może wynikało to z faktu, iż tym razem nasz słowacki wyjazd przypadał na sam środek sezonu turystycznego.

Na zdjęciu: Fragment podejścia na przełęcz. Niestety przez sam środek chmury.

Wychodząc coraz wyżej, wkraczamy w sam środek chmur, które do tej pory wisiały nad nami. Robi się coraz chłodniej, widoczność zmniejsza się drastycznie, a na ubraniu i włosach osadzają się krople wilgoci. Brak widoków psuje nieco komfort wycieczki - poza tym, iż idziemy do góry ciężko cokolwiek stwierdzić. Co jakiś czas tylko, wiatr odsłania strome zbocza Szalonego Wierchu po lewej i Płaczliwej Skały po prawej. Gdy wreszcie docieramy na Przełęcz czeka nas spore rozczarowanie. Wspaniała panorama jaka powinna się przed nami otworzyć, całkowicie zasłonięta jest przez mgłę. Wysokość 1826 metrów to za mało by znaleźć się ponad warstwą chmur. Zamiast podziwać widok na Zadnie Koperszady, Dolinę Jaworową, Jagnięcy, Lodowy i Jaworowy wylądowaliśmy w środku chmury. Na szczęście nasz trud nie pozostał całkiem nie nagrodzony - jeszcze gdy odpoczywaliśmy wiatr zdołał nieco przewiać chmury na drugą stronę przełęczy, dzięki czemu naszym oczom ukazał się choć fragment panoramy. Szkoda, niestety że na krótko.

Na zdjęciu: Widok z Szerokiej Przełęczy Bielskiej - niestety w większości w chmurach.


Chwilę zajęła nam debata na temat jaką trasę obieramy dalej. Zawrócić, czy zejść w dół przez Zadnie Koperszady? Ostatecznie wybraliśmy opcję pośrednią - postanowiliśmy przejść jeszcze kawałek naprzód - aż do Przełęczy pod Kopą, po czym wrócić tą samą drogą, którą przyszliśmy. Choć podeszliśmy kolejne sto metrów wzwyż, pogoda zmieniła się ani na jotę. Nawet wręcz przeciwnie - Przełęcz pod Kopą cała była w gęstych chmurach, których nie ruszał nawet silny wiatr. Nie do końca usatysfakcjonowani, ale i tak dumni z siebie, zawróciliśmy do Ździaru.

Na zdjęciu: Przełęcz pod Kopą. Niestety... sami wiecie co.


Strona techniczna:

Trasa na Szeroką Przełęcz Bielską choć nazwana "scieżką dydaktyczną" może być wycieczką forsującą. Ze Ździaru pokonujemy prawie 1000 metrów przewyższenia - co jest wysokością niebanalną, zwłaszcza dla osób zaczynających przygodę z górami. Sam szlak pozostaje jednak bez trudności, a dodatkowo wyposażony jest w sporą ilość ławeczek i miejsc odpoczynkowych. Najbardziej urokliwe z nich, znajdujące się mniej więcej w dwóch trzecich trasy, położone jest w miejscu przecięcia ścieżki i malowniczego potoku.

środa, 24 grudnia 2008

Kościelec

Na zdjęciu: Mały Kościelec i Kościelec.


Wyprawę na Kościelec miałem w planie od dłuższego czasu. Jest to jedna z niewielu tak atrakcyjnych wycieczek, które bez większych trudności da się zrobić w ciągu jednodniowego wyjazdu z Krakowa. Moja poprzednia próba zdobycia tego szczytu nie doszła do skutku ze względu na pogarszającą się pogodę i wcześniejszy powrót do Krakowa. Tym razem pogoda zapowiadała się jednak dużo lepiej, a my (ja z bratem) nie mieliśmy zamiaru łatwo odpuścić.
Trasę z Kuźnic na Halę Gąsienicową przez Boczań znamy już prawie na pamięć, i pokonujemy ją już prawie machinalnie. Po tradycyjnym odpoczynku na Przełęczy między Kopami ruszyliśmy na Halę Gąsienicową. O samo schronisko jednak nie zahaczyliśmy - kolejny odpoczynek nie był nam jeszcze niezbędny, a i Murowaniec nie znajdował się bezpośrednio na naszym szlaku lecz wymagał nadłożenia kilku minut.
Od rozejścia szlaków (zielony i żółty na Kasprowy i Liliowe oraz wybrany przez nas czarny - w kierunku Świnickiej Przełęczy) łagodnie wspinamy się pod górę, docierając do niezwykle urokliwych Czerwonych Stawków Gąsienicowych.

Na zdjęciu: Czerwone Stawki Gąsienicowe - widok z przełęczy Karb.


Naszą ścieżkę kilkakrotnie przecinają górskie strumyki, utworzone przez topniejący w letnim słońcu śnieg (mamy w końcu czerwiec). Za największym ze stawów - Zielonym Stawem Gąsienicowym porzucamy czarny szlak na Przełęcz Świnicką (to będzie kierunek naszej następnej wyprawy) i skręcamy w lewo niebieskim, ku przełęczy Karb. Jest to pierwsze forsowniejsze podejście tej wycieczki, ale wciąż będące tylko przedsmakiem tego co czeka nas w drodze na szczyt. Na przełęczy czeka nas chwila wytchnienia oraz szeroka panorama na drugą stronę masywu - Czarny Staw Gąsienicowy nisko pod nami i potężny masyw Granatów. Ścieżka na wierzchołek Kościelca wiedzie trawersami po utworzonym z kamiennych płyt mocno nachylonym zboczu. Jest to jedyny szlak prowadzący na szczyt, którym będziemy także wracać. Choć trasa może wydawać się nieco monotonna, całkowicie rekompensują nam to widoki za naszymi plecami. Z każdym krokiem w górę, panorama zyskuje na atrakcyjności. Dostrzec możemy nie tylko tatrzańskie szczyty, doliny i przełęcze - widoki sięgają dużo dalej - na całe Podhale i inne szczyty od Babiej Góry aż po Gorce.

Na zdjęciu: W trakcie podchodzenia na Szczyt. W dole widać ścieżkę, którą przyszliśmy.

Gdy wreszcie podejście się kończy możemy chwilę odpocząć na szczycie. Jak to zwykle bywa w sezonie jest tu sporo ludzi, słychać też docierających zupełnie inną drogą taterników. Po zrobieniu sobie obowiązkowych zdjęć i złapaniu drugiego oddechu, schodzimy w dół robiąc miejsce dla następnych zdobywców. Na Przełęczy Karb skręcamy prawo, schodząc nie w kierunku Czerwonych Stawków, od których przyszliśmy, lecz ku Czarnemu Stawowi Gąsienicowemu. Droga powrotna mija nam szybko i nim się spostrzegliśmy byliśmy z powrotem na Przełęczy między Kopami. Ze względu na pewne znudzenie już drogą przez Skupniowy Upłaz i Boczań postanawiamy jako drogę w dół obrać żółty szlak prowadzący przez Jaworzynkę. Niestety nie była to najtrafniejsza decyzja. Niewygodna stroma ścieżka męczy i tak już wyczerpane nogi, a potem płaski teren zdaje się ciągnąć w nieskończoność. Na szczęście z Kuźnic zabiera nas już bus - a w Zakopanym regenerujemy siły porządnym obiadem!

Strona techniczna:

Wyprawa na Kościelec, mimo iż jest jedną z najłatwiejszych wycieczek na szczyty Wysokich Tatr, wciąż jest wycieczką wysokogórską, w pełnym tego słowa znaczeniu. Z Kuźnic znajdujących się około 1000 metrów n.p.m. wdrapujemy się na wysokość 2155 m. (czyli mamy do pokonania ponad tysiąc metrów przewyższenia). Trasa technicznie jest dość prosta pozbawiona łańcuchów i klamer, chociaż z kilkoma miejscami wymagającymi skorzystania z rąk. Te jednak nie są eksponowane, i dobrze nadadzą się dla kogoś kto pierwszy raz ma do czynienia z tego typu trasą. Dużym atutem i ułatwieniem jest też znajdujące się dość blisko schronisko na Hali Gąsienicowej. Dzięki temu w przypadku nagłego pogorszenia pogody, można szybko się wycofać i przeczekać deszcz lub burzę.

poniedziałek, 8 grudnia 2008

Wyspa Capri

Na zdjęciu: Wyspa Capri, widok z morza.


Wyprawa po Włoszech dobiegła końca, nadszedł czas powrotu na chłodą, słowiańską północ. Nim jednak przyszło nam wrócić do kraju, czekała nas ostatnia atrakcja półwyspu Apenińskiego - lub ściślej - atrakcja morza Tyrreńskiego. Wyspa Capri - bo o niej mowa, to klejnot pośród innych wysp akwenu śródziemnego. Choć niewielka, zachwyca ludzi swym szczególnym urokiem od wieków. Już rzymski cesarz Tyberiusz (42 p.n.e. - 37 n.e.) miał na niej swoje wille gdzie spędzał znacznie więcej czasu niż w samej stolicy. Na Capri przypłynęliśmy dzień przed wizytą w Neapolu i zwiedzaniem Pompei, jednak dla przejrzystości zapisu zaburzyłem nieco chronologię i opis tej wycieczki zostawiłem na koniec.
Jednak co można o Capri napisać? Niestety z moim przeciętnym stylem - niewiele. Postanowiłem więc nie silić się na mało przekonywujący tekst pełen truizmów i zachwytów nad estetyką, lecz skupić się na solidniejszym (i znacznie bardziej obrazowym) sposobie przekazu niezwykłości tej wyspy - zdjęciach. Zamiast więc opisywać pejzaże i przyrodę, przytoczę jeszcze kilka słów na temat miejscowych ciekawostek, a zyskane w ten sposób miejsce oddam fotosom zrobionym podczas mojego pobytu.
Na Capri odwiedzić możemy wspomniane już wcześniej wille cesarza Tyberiusza (na Capri zbudował ich ponad dwanaście), interesujące są także Ogrody Augusta - kolejna atrakcja, której korzenie sięgają czasów starożytnych.
Najsłynniejszą atrakcją Capri są jednak groty wyżłobione w wapiennych brzegach wyspy. Ich mocno zmineralizowana budowa przekłada się na kolor ścian i barwę wpływającej do nich wody, co w połączeniu z odpowiednim oświetleniem przez słońce tworzy niesamowite widowisko. Dzięki różnorodności minerałów możemy (z pomocą łodzi, którymi wpłyniemy do wnętrz jaskiń) odwiedzić groty: Białą, Zieloną, Lazurową czy też Koralową. Dziś Capri jest miejscem licznych wycieczek turystycznych, a także miejscem wypoczynku kilku znanych osobistości - mieliśmy okazję zobaczyć między innymi stojącą w ustronnym miejscu letnią willę Sophii Loren.

Na zdjęciu: Brzeg Capri - widok z tarasu w ogrodach Augusta

Na zdjęciu: Skały u wybrzeża Capri - widok ze statku.

Na zdjęciu: Fragment Groty Zielonej

Nazwa wyspy Capri pochodzi od żyjących na niej koziorożców. Ile jesteś w stanie dojrzeć ich na zdjęciu?

Na zdjęciu: Rzeźba w Ogrodach Augusta.


Na zakończenie notatki o Capri, jak i całego cyku o mojej wizycie we Włoszech powtórzę, iż wszystkie zdjęcia pochodzą z prywatnych zbiorów, a wszystkie fotografowane obiekty były widziane naocznie.

sobota, 15 listopada 2008

Wezuwiusz - Neapol - Pompeje

Na zdjęciu: Neapol na tle Wezuwiusza.

Opuściwszy Rzym ruszyliśmy daleko na południe, by w końcu dotrzeć do stolicy Kampanii - Neapolu - miasta pizzy, mafii i ojczyzny takich postaci jak Bernini czy Giordano Bruno. Nim mieliśmy się jednak zapuścić w jego zaułki i wyrwać mu kilka sekretów, czekał nas rzut oka na Neapol z lotu ptaka. A dokładnie z 1281 metrów - wysokości Wezuwiusza. Aż na prawie sam szczyt wulkanu prowadzi droga asfaltowa - pod każdym względem bardzo śródziemnomorska - wąska, bardzo kręta i do tego z urywającymi się krawędziami. Prawie wszyscy zmierzający na Wezuwiusz korzystają właśnie z niej - choć dostępna jest też (z mojej perspektywy znacznie bardziej interesująca) spacerowa ścieżka, przecinająca zarówno drogę jezdną jak i piniowe lasy porastające zbocza góry. Po wielu niezwykłych manewrach naszego autokaru (jak choćby mijanie na zakręcie innego pojazdu podobnego gabarytu) znaleźliśmy się prawie pod samym szczytem. Aby jednak pokonać te ostatnie 200 metrów wzwyż, należało uiścić jeszcze odpowiednią opłatę. Potem zostawało już tylko wspiąć się do krateru, po niezbyt przyjemnym dla stóp wulkanicznym żwirze - odczuli go zwłaszcza Ci, którzy mieli na stopach sandały. Wartało się jednak wysilić, gdyż widok ze szczytu był naprawdę imponujący. Oprócz samego Neapolu, ze szczytu Wezuwiusza rozpościera się także wspaniała panorama na rozległy pas wybrzeża i kilka okolicznych wysp (w tym także słynną Capri). Równie bogate widoki oferuje nam widok w głąb kontynentu - tu dostrzec możemy sporo włoskich gór - których, wstyd się przyznać, nie udało mi się zidentyfikować.

Na zdjęciu: Krater Wezuwiusza. Teoretycznie widać jakiś dym.

Dwa dni później (tutaj lekkie zaburzenie chronologii - o tym gdzie byłem i co porabiałem dnia następnego, dowiecie się w kolejnej notce) czekała nas wizyta w Pompejach. To rzymskie miasto (posiadało nawet amfiteatr na 5000 widzów) zostało zniszczone i pogrzebane pod wulkanicznym popiołem podczas erupcji Wezuwiusza w 79 roku n.e. Powierzchnia udostępniona do zwiedzania jest naprawdę imponująca - sieć uliczek przecinająca pompejskie zabudowania dostarczyć może długich godzin zwiedzania. A zdecydowanie jest tu co oglądać. Ruin jest mnóstwo, jednak dużo bardziej interesujące są zbudowania prawie nie naruszone. Z takich zwłaszcza ciekawa była łaźnia miejska oraz dom publiczny (z listą usług oraz cennikiem, przedstawionymi na ścianach za pomocą obrazków). Największe wrażenie wywołują natomiast odlewy postaci pogrzebanych przez spadający z nieba wulkaniczny popiół. Ich kształty oddano idealnie, przez co zobaczyć możemy w jakich pozycjach spędzili swe ostatnie, tragiczne chwile życia... Zachowano w ten sposób nie tylko formy ludzi zamieszkujących Pompeje, ale także miejscowych zwierząt...

Na zdjęciu: Odlew człowieka zabitego w czasie zniszczenia Pompei


Wreszcie nadszedł czas na Neapol - ostatnie duże włoskie miasto tego wyjazdu. Niestety stolica Kampanii okazała się pewnym rozczarowaniem. Łatwo było dostrzec, iż jest to uboższy region Włoch - budynki i ulice były w większości zaniedbane, co niestety tyczyło się także zabytków. Castel Nuovo, Zamek na Jajku czy nawet reprezentacyjna Galeria Umberta I, traciły wiele swego uroku przez ewidentny brak dbałości i uwagi.
W Neapolu miałem też po raz kolejny okazję skorzystać z lokalnej komunikacji miejskiej. I co ciekawe - tu okazała się być jeszcze bardziej zatłoczona niż w Rzymie. Oprócz tego, iż było niesamowicie ciasno, mogłem też przekonać się (po raz kolejny co prawda) dlaczego Włochów określa się mianem najhałaśliwszego narodu na świecie. W połączeniu z upalną pogodą dało to kilka niezapomnianych chwil.
Żadna wizyta w Neapolu nie może zostać uznana za kompletną, bez skosztowania miejscowej pizzy. Właśnie to miasto uznawane jest za stolicę tej potrawy, i to właśnie tutaj znaleźć możemy najstarsze pizzerie na świecie. Ja oczywiście nie miałem czasu (i najpewniej wystarczających funduszy) aby odwiedzić któryś z tych słynnych lokali, ale i tak postanowiłem sprawdzić czy Neapolowi zasłużenie przysługuje jego kulinarna renoma. Jak się okazało - nie zawiodłem się! Mimo iż, posilałem się w najprostszym przydrożnym barze, przekonałem się, że nasze polskie tak zwane "pizze" nawet nie umywają się do włoskich. Niestety nie była to zbyt krzepiąca refleksja w obliczu rychłego powrotu do ojczyzny...

Na zdjęciu: Neapol, fasada Castel Nuovo