sobota, 30 sierpnia 2008

Najjaśniejsza Republika San Marino

Na zdjęciu: San Marino, fragment starego miasta.


Notka dodana na stary blog: 6 VI 2008

Dla odmiany do tego malutkiego miasta - państwa (piątego lub szóstego najmniejszego kraju świata - zależy jak i co liczyć) dotarłem pod koniec dnia. Rano pospacerowałem po tłocznych i gwarnych ulicach Wenecji aby popołudniu złapać ostatnie promienie słońca u podnóża niewielkiego zamku La Rocca o Guaita. Od samego początku miasto to zrobiło na mnie niemałe wrażenie - położone ono jest na wysmukłym skalistym wzgórzu (gdzie dotrzeć można krętą asfaltową drogą lub kolejką linową) a główna jego cześć to zabytkowe uliczki wspinające się ku górze. Kroczy się nimi coraz wyżej ku twierdzy (poprzez sporą ilość różniej wielkości placyków, opartych na murach obronnych), dzięki czemu wciąż poszerza się widok roztaczający się dookoła. A zdecydowanie jest na co popatrzeć. Z jednej strony dostrzeżemy może niezbyt wysokie, ale mimo wszystko piękne góry, podczas gdy po przeciwległej stronie na horyzoncie widnieje wyraźnie zarysowana lina morza Adriatyckiego...
San Marino jest miastem spokojnym, i mimo jego wyjątkowego piękna nie spotkamy tu (aż takich) tłumów turystów. Dzięki temu zgiełk i hałas (nieodłącznie towarzyszący prawie wszystkim innym atrakcjom Italii) nie odbiera temu miasteczku śródziemnomorskiej, leniwej atmosfery. San Marino niezwykle przypadło mi do gustu, uznałem je wręcz za jedno z najpiękniejszych miast jakie odwiedziłem (może to kwestia stromych alejek ukrytych w cieniu fortecy a może degustacji lokalnych likierów i win...). Zauroczony chcę tu powrócić - tak jak kiedyś znów pragnąłem odwiedzić Wenecję. I spędzić tu cały wieczór a potem noc... No i może kolejny wieczór i kolejną noc...

Wenecja

Na zdjęciu: Canale Gradne, Wenecja.


Notka dodana na stary blog: 15 V 2008

Z wielką radością powróciłem do miasta, któremu kilka lat temu przyznałem tytuł najpiękniejszego z przeze mnie odwiedzonych. Tym razem z Wenecją przywitałem się wczesnym porankiem, kiedy to stojąc na brzegu morza patrzyłem jak znad jej licznych wież podnosi się słońce. Spoglądałem z przeciwnego brzegu niż ostatnio - z dzielnicy Marghera. Choć ona sama formalnie jest częścią Wenecji, nie ma nic wspólnego ze starym miastem. Ta przemysłowa dzielnica znacząco psuje ogólną panoramę. Nie dość, że jest brzydka sama w sobie, to daleko jej także do nowoczesności. Kontrast tej panoramy został doprowadzony do skrajności - wieże zaniedbanych, industrialnych kominów naprzeciw wież zabytkowych kościołów...

Rejs vaporetto, tłumy na placu św. Marka, przepych bazyliki, spokój bocznych uliczek - żeby tego doświadczyć wystarczy naprawdę kilka chwil w Wenecji. Wtedy jednak nie odkryjemy całego jej klimatu. I tym razem właśnie mi go zabrakło. Zwiedzając to miasto zorganizowaną grupą, z zegarkiem w ręce i spędzając tu tylko kilka godzin nie zrozumiemy Wenecji. Ba, może ona się nam wydać zbyt zatłoczona i zadeptana. Miasto pełne kolejek do drogich atrakcji. Żeby naprawdę zrozumieć jednak Wenecję trzeba spędzić tu kilka dni. Pospacerować wzdłuż kanałów i zagłębić się w ciasne, ciche zaułki. Opuścić na chwilę Plac świętego Marka, odłożyć na później wizytę w Pałacu Dożów i zanurzyć się w samym mieście. Powolnym krokiem przemierzać uliczki z kartonem (dokładnie! z kartonem!) włoskiego wina w ręce. Odpoczywać na cienistych placykach, przesiedzieć leniwe popołudnie w knajpce i zobaczyć miasto po zmroku. Wtedy zrozumiemy czym naprawdę jest Wenecja.

Mimo iż w mieście spędziłem tylko kilka godzin warto było je znów odwiedzić. Zabrakło mi co prawda wizyty w muzeum w Pałacu Dożów i umieszczonych tam renesansowych wynalazków . Zabrakło chwili zadumy na Moście Westchnień. Ale powrót do Wenecji to tak spotkanie dawno niewdzianego przyjaciela.

Albania

Na zdjęciu: Antyczne ruiny w slumsach, Shkodra.


Notka dodana na stary blog: 15 XI 2007

Do Albanii zawitałem rano. W żaden sposób nie dało się zauważyć, iż opuściło się już rodzinne tereny Słowian i na pewien sposób wkroczyło się do innego świata. Przede wszystkim - biedniejszego świata. Albania to drugi najbiedniejszy (po Mołdawii) kraj Europy. Na granicy nie spotkało mnie nic niezwykłego, otoczenie też było typowe - znane mi już budy celników i nieprzyjemnie wyglądający pogranicznicy. Uprzejmie uprzedzają nas (za pośrednictwem kierowcy), że możemy iść na kawę bo kontrola trochę potrwa.

Pierwsze co rzuciło się w oczy już po drugiej stronie granicy to bunkry. W Albanii jest ich mnóstwo. Występują w wielu odmianach i rozmiarach - jednoosobowe, rodzinne, łączone, klockowate, w kształcie kopułek... Każda wieś miała kilka takich betonowych schronów. Dostać też można było bunkrowe pamiątki - popielniczki, dzbanki, skarbonki, zegarki... Wszystko w kształcie lub z nadrukiem bunkra...
Bieda w Albanii jest widoczna i nie sposób temu zaprzeczyć. Ale prawdą jest też to że to kraj kontrastów. Drzwi nowoczesnego hotelu wychodzą tutaj na stertę (na polski przelicznik - zawartość około 2 -3 betonowych, osiedlowych śmietników) odpadków. Greckie i rzymskie ruiny stoją pomiędzy slumsami. Nad jońskimi kolumnami suszy się pranie, a przez środek term przebiega (o, ironio) wodociąg.
Najstarszy naród Europy wylądował na jej obrzeżach. Wiekami okupowani przez Turków i latami nękani przez wojny i konflikty zachowali swe tradycje i zwyczaje. W pamięci przechowują niezliczone ilości legend - zarówno wspólnych dla całego kraju, jak i dotyczących poszczególnych regionów.
Na drogach oprócz rupieci jeżdżą najdroższe samochody lokalnych mafiozów. Wszyscy czczą pamięć swej rodaczki Matki Teresy, mimo iż jeszcze 30 lat temu wszelka religia była zabroniona przez władzę a w kościołach i meczetach urządzono hale sportowe i inne świeckie obiekty.
Nie byłbym sobą gdybym nie wspomniał o lokalnym trunku - koniaku Skanderbeg (nazwanego od imienia narodowego bohatera - Gjergja Kastrioti Skënderbeu. Swoją drogą ciekawej postaci - przy nieco innych okolicznościach historycznych Skënderbeu miał szanse zmienić losy bitwy pod Warną i ocalić życie naszemu królowi... Zainteresowanych zapraszam do sięgnięcia po źródła historyczne ;) Co do samego koniaku - polecam miłośnikom tego trunku. Ja za koniakami nie przepadam.
A i jeszcze jedno - Albanki są naprawdę śliczne :)

Na bałkańskich drogach

Na zdjęciu: Widok z promenady nadmorskiej, kilka kilometrów od Ulcjina.


Notka dodana na stary blog: 29 X 2007

Bałkańscy kierowcy to ciekawe zjawisko, całkowicie zasługujące na osobny opis. Przyglądam się im już spory czas, od mojej pierwszej wizyty w tym regionie Europy. Jakby nie liczyć - od 10 lat.

Kiedy Chorwat, Serb, Bułgar lub Albańczyk siada za kierownicą traci wszystkie swoje cechy leniwego południowca. Mieszkańcy Bałkanów wprost kochają rozpędzać swe (często kompletnie się do tego nie nadające) pojazdy do sporych prędkości (do których, znów kompletnie nie nadają się miejscowe drogi). Wszelkie znaki - ograniczenia służą tylko za przydrożne ozdoby. O dziwo, kontrole policyjne są częste - tyle, że ograniczają się zazwyczaj do przyjezdnych - swoich się nie łapie, a poza tym turyści z zagranicy mają pieniądze (a paragraf zawsze się znajdzie).
Innym fenomenem podróży z przedstawicielem Bałkan za kierownicą jest stosunek do podróży samej w sobie. Mimo, iż lubią jeździć bardzo szybko to zupełnie nie przeszkadza im częste zatrzymywanie się. Ba, nawet wręcz odwrotnie - wielokrotnie kierowcy, z którymi jeździłem zatrzymywali wóz by pogadać ze znajomym jadącym z naprzeciwka. A jeśli droga była zbyt ruchliwa i postój na środku nie wchodził w grę, zjeżdżano na pobocze, wysiadano i wymieniano plotki. Nawet dla kierowcy miejskiego autobusu zawsze był czas na rozmowę...
Na skrzyżowaniach pierwszeństwo posiada ten kto pierwszy zatrąbi (wyjątkiem jest spora różnica w wielkości pojazdów, która mogła by zdeklasować oponenta w wypadku stłuczki). Piesi w tym świecie nie mają zbyt przyjemnie. Dlatego na Bałkanach skrajnie niebezpiecznie jest przechodzić na czerwonym świetle (na zielonym nieco mniej ale to wciąż ryzyko). Najlepiej zaczekać aż z zasięgu wzorku znikną wszelkie pojazdy...
Mimo to w tych okolicach właśnie ci kierowcy są najlepsi. Bez problemu dadzą sobie radę z wąską górską dorgą na jakiej przeciętny europejczyk by spanikował. To właściwi ludzie na właściwym miejscu. I póki jeżdżą po Bałkanach wcale nie boję się być ich pasażem. Tu po prostu inaczej się nie da. Zasada wydaje się prosta - skoro już musisz coś robić, skoro musisz jechać, jedź jak najszybciej, aby dojechać i znów nie musieć niczego robić. A, i korzystaj z każdej sytuacji by zrobić sobie przerwę...

piątek, 29 sierpnia 2008

Czarnogóra

Na zdjęciu: miejscowość w której mieszkałem - Ulcjin, widok na stare miasto.


Notka dodana na stary blog: 8 X 2007


CZARNOGÓRA (17 IX Ulcinj)

Było około czternastej gdy autokar wjechał do Czarnogóry. Chyba się nie pomylę jeżeli napiszę, że odwiedziłem najmłodszy kraj świata - w chwili pisania tego tekstu ma rok i cztery miesiące. Dlatego też i sama granica była dość ciekawa - buda, w której jeszcze jakiś czas temu sprzedawano przy drodze hamburgery, dziś posłużyła za lokum dla straży granicznej. Straży, która nawet paszportów nie chce oglądać, bo i tak nie ma jak sprawdzić tożsamości ich właścicieli. Najbliższy komputer można spotkać kilkadziesiąt kilometrów dalej... Mogli co najwyżej pooglądać okładkę i pośmiać się ze zdjęć, ale pewnie po roku i to zaczęło ich nudzić...
W Czarnogórze pierwsze przywitały mnie góry... I jedno już wiem - kiedyś w te góry powrócę. Tym razem je tylko mijałem - następnym razem chce po nich Wędrować.
Morze jest takie jak zawsze, takie jak je zapamiętałem - czyli... Nie do opisania. Każdy kto przeżył na nim sztorm lub widział pełnie księżyca nad spokojną tonią wie co chce przekazać.
O i jeszcze ciekawostka - miejscowość w której się znalazłem w większości zamieszkałą jest przez muzułmanów, a właśnie trwa Ramadan. Więc o zmroku śpiew Imama oznajmia, że można już jeść i radośnie wielbić Allacha a mieszkańcy ruszają wąskimi uliczkami do tawern na zabawę. Więc ruszam i ja...

wtorek, 26 sierpnia 2008

Droga na Południe

Na zdjęciu: obrzeża Belgradu.


Notka dodana na stary blog: 6 X 2007

DROGA NA POŁUDNIE (14 - 15 IX, autokar)

Postanowiłem znów udać się na południe, w regiony śródziemnomorskie, gdzie czas płynie wolniej a ja nie mam problemu ze znalezieniem chwili dla... hmm... samego siebie. Lubię przeżyć te kilka dni w roku w rytmie Włoch, Grecji, Chorwacji czy tam jeszcze innego kraju - ważne, że z popołudniową sjestą, leniwym upałem, winem po zmroku i sandałami na nogach. Tym razem mój wybór padł na Czarnogórę - regiony aż do tej pory znane mi tylko z opowieści.
Podróż na miejsce jest przygodą samą w sobie. Trafił mi się akurat cały tył autokaru wyłącznie dla mnie - więc mogę podróżować wygodnie, popijać piwo, oglądać krajobrazy za oknem i wdzięki naszej pilotki. Przyjemnie jest tak siedzieć sobie z daleko od reszty, o trzy miejsca dalej od najbliższej osoby - raczej jak obserwator a nie uczestnik. Tylko naszej pilotki słucham jakby mówiła tylko do mnie.
Na postojach wszystko się odwraca. Cały autokar pustoszeje i każdy prostuje kości rozmawiając z resztą o byle czym. Bez żadnych oporów jak starzy znajomi. Narzekamy trzęsąc się z zimna o piątej w nocy na przejściu granicznym. Cieszymy się chłodem napoi prosto ze stacji benzynowych.
Miałem w tym roku możliwości dotarcia na miejsce samolotem - ale z przyzwyczajenia zdecydowałem się na autokar. Dało mi to pewną możliwości poznania krajów, przez które przejeżdżałem. Oczywiście były to one oglądane przez szybę albo w czasie przerw na stacjach benzynowych. Tu ciekawostka - stacje są różne od siebie jak same kraje. Czeskie - oblegane przez tiry i kręcące się panienki, z pornografią do kupienia we wszystkich gustach i kolorach, węgierskie - małe wysepki pośród pól słoneczników, no i serbskie - betonowe budy na obrzeżach osiedli złożonych z szałasów krytych blachą i dwudziestopiętrowych klockowatych bloków.
Dzięki inspekcji wydziału ruchy drogowego mamy pięć godzin opóźnienia. Kierowcy nadrabiają to jak mogą więc ostatecznie bezpieczeństwo ruchu poszło gdzieś...

poniedziałek, 18 sierpnia 2008

Pożegnanie Marka C.

Napisane: 11 VII 2006

Grono żyjących opuściła niedawno osoba dla mnie bardzo ważna - Marek Ciepichał. Był to jedyny w swoim rodzaju przyjaciel całej naszej rodziny i także w moim życiu odegrał naprawdę wyjątkową rolę. Poznałem go bardzo dawno temu, sam nie jestem nawet w stanie powiedzieć kiedy dokładnie ani w jakich okolicznościach. Poza jego wspaniałym charakterem, niepowtarzalnym poczuciem humoru przyciągnęła mnie do niego wspólna dla nas cecha - miłość do gór. To właśnie na szlakach najróżniejszych tras turystycznych i ściankach wspinaczkowych łączyły się nasze drogi. Marek Ciepichał należał do elity polskich taterników, pokonał wiele trudnych dróg zarówno w Tatrach jak i zagranicą. Równie dobrze jeździł na nartach jak i na rowerze. Wspólnie odbyliśmy naprawdę bardzo wiele wycieczek i wyjazdów - kolejny zresztą planowaliśmy na wrzesień. Niestety dla każdego przychodzi nieunikniony koniec. Marek zginął w czasie wspinaczki, w Tatrach słowackich, gdy podczas przeczekiwania burzy w ścianie zawalił się na niego oderwany uderzeniem pioruna blok skalny. Być może dla niego ta przedwczesna śmierć - nie była aż taką tragedią - na tyle na ile go znałem śmiało mogę powiedzieć, iż byłby nieszczęśliwy dożywając starości jeśli miało by to się łączyć z porzuceniem jego pasji. Z resztą osobą takim jak on nie pisane jest umierać w łóżku.
Dla mnie samego zawsze pozostanie on w pamięci - jako wzór idealnego taternika jak i miłośnika gór. Łączył on w sobie znakomicie ambicje z rozwagą, nieustępliwość z ostrożnością, pogodę ducha z siłą charakteru. Pamiętać go będę także dzięki jego opowieściom o górach i ludziach z nimi związanymi - to także zasługa tych historii, iż kocham i szanuje góry jak na to zasłużyły mimo, iż to właśnie one odebrały mi przyjaciela. Wiem jednak, że Marek na zawsze połączy swoją historie z ich, stając się kolejną postacią, która zainspiruje przyszłe pokolenia wspinaczy tak jak zainspirowała mnie.

niedziela, 17 sierpnia 2008

Shanties 2008

Napisane: 27 II 2008

I tym razem, jak to zwykle bywa pod koniec lutego, Kraków przeistoczył się w miasto nadmorskie a może nawet portowe (Staroportowe? ;)). Stało się to oczywiście za sprawą dwudziestej siódmej już edycji festiwalu piosenki żeglarskiej Shanties. Wybrałem się oczywiście tam i w tym roku, zabierając ze sobą kolejne osoby zainteresowane (mniej lub bardziej ;)) tym gatunkiem muzyki. Po raz drugi cała impreza odbywała się w Rotundzie, choć tym razem nieco lepiej została rozwiązana kwestia miejsca - zorganizowano dancefloor, dzięki czemu chcący potańczyć i poskakać nie musieli się już gnieść między rzędami krzeseł. Nieco niestety zawiodły straganiki z marynistycznymi gadżetami - nie było zbyt wielu ciekawych rzeczy ale i tak dałem się skusić ;) Aby poczuć zew morza zdecydowałem się też na nieco rumu :D

Pierwszy raz imprezę prowadził nie "Guru" Tyszkiewicz lecz świętujący swoje dwudziestolecie zespół Mietek Folk. Przyznać muszę, że spodziewałem się po nich (i ich pirackim rodowodzie, do którego się chętnie odwołują) czegoś lepszego. A tu popisali się średnio. Momentami byli zabawni ale całość wydała mi się lekko naciągana. A piosenki o mojej żaglówce, jego jachcie i czyjejś łódce (wódce?) miałem dość po drugim refrenie. Bardzo dobrze natomiast wypadli w rozmowach z innymi zespołami (a zwłaszcza z EKT Gdynia). Mimo to miałem chwilę tęsknoty za pieprzeniem "Guru", który gadał bez sensu ale charyzmatycznie.
Pierwsze dwa występujące zespoły (Morże Być i Orkiestra Samanta) są mi średnio znane. Oba wypadły raczej przeciętnie. Pierwszy wykazał się tylko świetnymi skrzypcami (i skrzypaczką ;)) a drugi nieco już zbyt był odchylony w stronę zwykłego rocka (wiem, że to koncert szanty współczesnej - ale mimo wszystko to nie rock o tematyce morskiej). Jako trzeci wystąpili (jak się sami określają) wodniaccy - flisacy z Sandomierza - Hambawenah. Wciąż będę powtarzał, że rzeka to nie morze, tratwa nie okręt a flisak nie marynarz. Jako folkowy zespół grają może i nieźle ale na Shanties mi nie pasują (w czasie ich występu miałem wolną chwilę aby sięgnąć po drugą porcje rumu). Jako kolejny wstąpił zespół Atlantyda - szkoda, że zagrali tylko dwa utwory z dawnych czasów (w tym Marco Polo - kawałek, który najbardziej poderwał publiczność). Mimo to pokazali, że potrafią zagrać kawał porządnych szant. Trochę bardziej blado wypadli Smugglersi (bez wspomnianego już Tyszkiewicza, nie grają jak kiedyś). Wykonali między innymi swoje rozpoznawcze "Pod jodłą" na melodię "Whiskey in the jar" i powoli zaczynające się nudzić "Powroty". Liczę, że następnym razem dadzą z siebie więcej i czymś zaskoczą. Bardzo dobrze natomiast wypadło EKT - z Messaliną, który mimo ciężkiej walki z rakiem pokazał, że łatwo się nie da. Nie tylko zagrali bardzo dobrze ale królowali na scenie wręczając oryginalne prezenty solenizantom z Mietek Folku. Ci natomiast zagrali na sam finał i jak przystało na jubilatów wypadli najlepiej, fundując publiczności najwięcej znanych utworów.
Ogólnie Shanties 2008 uznaje za udane choć zabrakło mi kilku utworów, które uznaje za obowiązkowe na takim festiwalu ;)
Ahoj i do zobaczenia na Shantes za rok!

Już nad Hornem zapada noc,
Wiatr na żaglach położył się,
A tam jeszcze korsarze na Botany Bay
Upychają zdobycze swe.

Jolly Roger na maszcie już śpi,
Jutro przyjdzie z Hiszpanem się bić,
A korsarze znużeni na Botany Bay
Za zwycięstwo dziś będą swe pić.

Śniady Clark puchar wznosi do ust:
"Bracia, toast: Niech idzie na dno!"
Tylko Johny nie pije, bo kilka mil stąd
Otuliło złe morze go.

Nie podnosi kielicha do ust,
Zawsze on tu najgłośniej się śmiał.
Mistrz fechtunku z Florencji ugodził go,
Już nie będzie za szoty się brał.

W starym porcie zapłacze Margot,
Jej kochany nie wróci już.
Za dezercję do panny na kei w Brisbane
Oddać musiał swą głowę pod nóż.

Tak niewielu zostało dziś ich,
Resztę zabrał Neptun pod dach.
Choć na ustach wciąż uśmiech, to w sercach lód,
W kuflu miesza się rum i strach.

Shanties 2007

Napisane 27 II 2007

Koniec lutego przyniósł nam od morza dobrze już znaną bryzę, zwiastującą zbliżający się koncert szant i piosenek żeglarskich Shanties :) W tym roku na tą imprezę ruszyliśmy większą grupą (znaczy się miłość do morza wchodzi w krew, a ja dobrze wypełniam swój obowiązek miłośnika szant propagując ten rodzaj muzyki :D ).
W tym roku pierwszy raz koncert odbywał się w Rotundzie, a nie hali Wisły. Niestety nie wyszło to festiwalowi na dobre - nie było miejsca do tańczenia a ilość miejsc siedzących także była dość ograniczona (zabrakło chociażby schodków, które w hali Wisły mogły posłużyć do ulżenia nogom). Zgodnie stwierdziliśmy, że niestety tną po kosztach - widać było to także po postaciach ochroniarzy - średnia ich wieku wynosiła około 45 i naprawdę daleko im było do tych panów w kształcie szaf z lat poprzednich, którzy niestrudzenie i uparcie przeszukiwali kolejne wchodzące osoby (ci tegoroczni byli na to zbyt zajęci gadaniem i na pewno czymś jeszcze bardzo ważnym, czego nie udało mi się zauważyć :P ). W tym roku zrezygnowano także z rzutnika slajdów - niby nic ale i tak zdążyłem się już do niego przyzwyczaić - no cóż może wróci za rok :)
Oczywiście i nas czekał problem ze zdobyciem wygodnych miejsc. Batalie o nie zakończyliśmy zdobywając kawałek ściany przy kaloryferze (Paweł zdobył sobie nawet krzesło pokonując leżący na nim szalik 1:0 ).
Konferansjerem był znany już nam dobrze Grzegorz Guru Tyszkiewicz - gadał jakieś bzdury jak zwykle choć jako plus należy mu policzyć, że gadał ich mniej ;)
W tym roku koncert otwierał zespół Morże Być - zwycięzca przeglądu konkursowego w Starym Porcie - nic nadzwyczajnego - po prostu mogą być :P Kolejnym zespołem który się pojawił Samhain i ich występ jak zwykle należał do niezłych - dobry wokal i oczywiście ich znak firmowy - bardzo dobre dwie pary skrzypiec (z czego wokalistka przykładał się do gry tak że, nawet smyczek się trochę popsuł, nie wytrzymując tempa gry). Mietek Folk zagrał parę swoich dobrze znanych utworów, z których kilka nawet udało mi się zaśpiewać. Pozytywnie zaskoczyli w tym roku Mechanicy Shanty rezygnując w dużej mierze ze swoich nowych folkowo - nijakich utworów, wracając do starej dobrej klasyki (Bitwa czy też jeszcze utwory z ich złotego okresu - Denis Land, Green Horn). Przy tym wreszcie mogłem się już naśpiewać do woli, wracając do klimatów mojego dzieciństwa ;) Zejman i Garkumpel powtórzyli swój poprzedni repertuar (z wyjątkiem jednego utworu) ale ponieważ grali dobrze zupełnie mi to nie przeszkadzało. Koncert kończył zespół Smugglers - zupełnie nie wiem czemu, pozbawiony swej kluczowej postaci - wspomnianego już Tyszkiewicza. Bez jego wokalu nie brzmią zbyt dobrze.
Cały koncert trwał nieco krócej niż zwykle - ale dzięki temu przynajmniej na koniec nie zrobiło się sennie. Ze wszystkich 3 Shanties na jakich już byłem - tym razem poziom był chyba najbardziej wyrównany - żadnych specjalnych rewelacji, ale też żadnego totalnego dna. Zobaczymy jakie będą Shanties 2008 - gdzie na pewno będzie można mnie spotkać :D

piątek, 1 sierpnia 2008

Shtanties 2006

Napisane 1 III 2006.

Oto minął okrągły rok, nadszedł luty - miesiąc kiedy to Cesarsko - Królewskie Miasto Kraków przemienia się żeglarską stolicę Polski. Tawerna Stary Port zapełnia się wszelkiej maści wilkami morskimi: starymi zejmanami, śmiałymi harpunnikami (nie tylko z Nantucket), dzielnymi szyprami. Ja także poczułem zew morza, w krwi zabulgotał mi rum a stopy same poniosły mnie w kierunku najbliższego miejsca gdzie można było zakupić bilety na Shanties 2006 - Krakowski festiwal szant :D Tym razem wybrałem się trochę wcześniej co pozwoliło na zwiedzanie stoisk (piwo, paciorki, płyty, marynistyczne gadżety) i dokonanie zakupu na dwóch z nich (płyty i piwo). W tym roku koncert zaczął występ Sąsiadów (całkiem niezły początek, jak na debiut na Shanties wypadli wyjątkowo dobrze), później poziom zaniżyli jacyś flisacy (dopisek z 2008 - zespół nazywał się Hambawenah). Ich występ był dość... wodniacki (jak przynajmniej sami to określili. Jak ja nie lubię flisaków, wizygotów i komunistów :P). W sumie dość ich szkoda - mieli całkiem dobry bas, a ich wokalistka niezły głos tylko odstawali za bardzo klimatycznie. Pałeczkę po nich przejął nieco zbyt zamulający zespół Drake. Ale i tak trzeba im przyznać, że mieli fajne fioletowe oświetlenie i w odróżnieniu do swoich poprzedników grali szanty. Potem na scenie pojawił się zespół Zejman i Garkumpel z nieśmiertelnym Kovalem - który to natychmiast rozruszał imprezę. Poziom ciągle uparcie szedł sinusoidą i po chwilowym wzlocie czekał nas upadek za sprawą Francuzów (Long John Silver). Stevenson musiał przewracać się w grobie słysząc jak zespół ten profanował imię postaci z jego książki. Francuzi (z wyglądu całkiem podobni do rencistów z VooVoo) rąbali w gitary bez większego zastanowienia co dawało koszmarny efekt. Gdy goście z kraju Joanny D'arc skończyli zamęczać publiczność, zajęciem tym zajęli się nasi rodacy - a dokładnie Gdańska Formacja Szantowa. Powtórzyli oni w 100% repertuar z zeszłego roku - przed całkowitą klapą uratował ich tylko jeden utwór. Kolejnym zespołem który wystąpił był EKT Gdynia - i tutaj pozytywne zaskoczenie - na swoje 25 lecie wystąpili bardzo dobrze z porządnymi utworami. Kawał dobrze zagranych szant. Dużo więcej oczekiwałem natomiast po starych dobrych Mechanikach Szanty - niestety dało się słychać, że od czasu swojej reaktywacji skręcili bardzo w kierunku folku - niestety na swoją własną szkodę. Szkot wyłysiał, ubrał rażący oczy pomarańczowy strój (prawdopodobnie mechanika ale kojarzył się też z zaostrzonym oddziałem zakładu karnego :P ) i śpiewał cały czas o panienkach, banjo i jakiś bliżej nieokreślonych tik-takach... Na koniec koncertu poziom znacznie się podniósł - Smugglersi i Samhain pokazali się z najlepszych stron - szkoda tylko, że dostał im się tak niekorzystny czas... Za to zagrali prawdziwą składnkę klasyki (wreszcie mogłem sobie coś pośpiewać) - Bonny Ship The Dimond, Pod Jodłą, Staruszek Jacht, Szkuner I'm Alone... Szanties 2006 były naprawdę fajnym wydarzeniem i na pewno nie omieszkam zawitać na tą imprezę za rok :)

Z żeglarskim pozdrowieniem Procent!

Tyle mamy za sobą przebytych mil,
Tyle wiatrów gnało nas.
Tyle razy człowiek wył,
Gdy już mu brakło sił,
Mówił, że to ostatni raz.

I znów morza ryk, i w huku fal
Wiatr złowrogą melodię gra.
Znowu pompa idzie w ruch,
Znowu tyrać masz za dwóch,
Gdy nierówna walka trwa.

Tyle portów odwiedził każdy z nas,
Tyle przygód przeżył w nich.
Tyle forsy nieraz miał,
Że już porzucić chciał
Ten żeglarski podły wikt.

Tyle lat już po morzach włóczymy się,
Tyle lat żyjąc byle jak.
Tyle razy mówił człek:
Dość włóczęgi tej,
Już to wszystko rzucić czas.

Człowiek jednak w swej głupiej naturze ma coś,
Trudno to zrozumieć nam.
Tyle razy dostał w kość,
Że powinien mieć dość,
Lecz go znów na morze gna

Procentum

Zamknąwszy jednego bloga, postanowiłem nie porzucać słowa pisanego (wklepywanego?) i rozpocząć pracę nad kolejnym projektem. Tym razem podchodzę do sprawy bardziej przemyślanie, mając zaplanowany zarówno koncept, jak i tematykę bloga (czyli nie będzie, jak poprzednim razem, o wszystkim a w szczególności Maryni - i to nie całej tylko pewnej jej części. Jednak już nawet na Tenbicie dało się zauważyć się pewną ewolucję zainteresowań którym poświęcałem notki. Teraz mogę swoje blogowanie świadomie już pokierować w nowym kierunku, oddając się całkowicie tematyce podróży i wypraw. Oczywiście i od tego będą wyjątki, na pierwszy zwrócę uwagę od razu. Shanties - krakowski festiwal szantowy znajdzie u mnie swój osobny dział - odbywa się on systematycznie co roku i uważam, że jedna notka na 12 miesięcy nie zmąci podróżniczego nastroju. No a z drugiej strony pojawienie się na tej imprezie to też swoista morska wyprawa ;)

PS. Na początku pojawi się kilka notek skopiowanych jeszcze z tenbitu, które pasują także i do tego bloga.