sobota, 6 września 2008

Rzym dzień pierwszy - Część pierwsza

Nadszedł dzień w którym pogoda się zepsuła. Chmury zasłoniły to jakże wychwalane włoskie, lazurowe niebo. Oczywiście w żaden sposób nie wpłynęło to na nasze chęci odwiedzenia i poznania tajemnic Wiecznego Miasta. Nasz hotel położony był dobre 30 km od samej stolicy, a że o zaparkowaniu autokaru, w tej liczącej dwa i pół miliona mieszkańców metropolii, nie mogło być mowy, na miejsce musieliśmy dotrzeć lokalnymi środkami transportu. Dzięki temu mogliśmy towarzyszyć i przyjrzeć się przeciętnym Włochom w ich drodze do pracy. Pewną atrakcją była też sama podróż dwupiętrową kolejką, zgrabnie wjeżdżającą do centrum miasta. Nasz przystanek docelowy mieścił się kilka chwil od granicy Watykanu i Placu św. Piotra (aż wstyd z resztą się przyznać, że znalazłszy się w tak słynnym miejscu, nie poznałem go i sporą chwilę zajęło mi ustalenie, jakie to budowle mnie otaczają). Tego dnia to jednak nie Watykan był moim celem, więc zrobiwszy kilka zdjęć i wzmocniwszy się rozgrzewającym łykiem z piersiówki (bo jak wspominałem dzień był chłodny) ruszyłem w dalszą drogę.

Na zdjęciu: ja i moja piersiówka, w tle okna Biblioteki Watykańskiej


Ciężko wymienić mi z pamięci wszystkie ważniejsze miejsca, jakie tego dnia odwiedziłem - Rzym aż kipi od zabytków najróżniejszej maści pochodzących z najróżniejszych epok. Postaram się więc skupić na tych, które najbardziej zapadły mi w pamięć. Idąc więc chronologiczne - Panteon - kiedyś świątynia ku czci wszystkich bogów, od kilkunastu wieków kościół Sancta Maria ad Martyres, dziś - miejsce pozbawione jakiegokolwiek sacrum. Mimo to - wciąż żywy pomnik niesamowitego kunsztu, zdolności i geniuszu starożytnych. Olbrzymia kopuła przywodzi na myśl architekturę znacznie późniejszą, aż ciężko uwierzyć, iż jest to dzieło z II wieku naszej ery. No i na dodatek świetnie chroni przed deszczem (o czym sam mogłem się przekonać) także współczesnych.

Na zdjęciu: Schody Hiszpańskie i fasada Kościoła Trinita dei Monti (w remoncie). Uważny obserwator dostrzeże także na zdjęciu fragment moich włosów.

Gdy tylko przestaje siąpić z nieba ruszamy dalej - ku Schodom Hiszpańskim (których nazwa pochodzi od pobliskiej ambasady hiszpańskiej, chociaż ich budowa została sfinansowana przez Francuzów...). Atrakcja ta figuruje w przewodniku jako najdłuższe (138 stopni) i najszersze schody w Europie (należało by chyba dodać kryterium: pod gołym niebem). W zimie ustawiana jest na nich bożonarodzeniowa szopka, a lecie służą za miejsce pokazom mody. Zapełnione turystami i miejscowymi są jednak w każdy dzień, przez co dotarcie na ich szczyt (gdzie mieści się kościół Trinita dei Monti) wymaga sporej umiejętności walki z tłumem. Sytuacja nie jest dużo lepsza u ich podnóża na Piazza di Spagna gdzie grupy turystów stłoczonych przy fontannie Barcaccia molestowane są przez czarnoskórych sprzedawców przedwodników, pocztówek, parasolek (akurat dość popularnych przy tej pogodzie) oraz kiczu najgorszego gatunku (brzęczyki, pistolety na bańki mydlane, platikowe zabawki Made in China). Sama fontanna to też ciekawostka - autorstwa Pietra Berniniego - ojca Giovanniego Berniniego - przedstawia łódź - którą kiedyś w tym miejscu po powodzi wyrzuciły wody Tybru.

Na zdjęciu: Fontanna di Trevi

Fontannę di Trevi zanim zobaczyłem to wpierw usłyszałem. Kaskady wody jakie się przez nią przelewają zagłuszają nawet zwykły codzienny gwar Wiecznego Miasta. Pełna szczegółów i barokowego przepychu przykuwa wzrok turysty na długo. W głównej części dostrzec możemy postać boga Neptuna - władcy oceanów, w zaprzęgu powożonym przez dwa trytony (jako ciekawostkę należy przytoczyć, iż jeden z rumaków daje się prowadzić spokojnie, podczas gdy drugi wyrywa się i szaleje. Jest to moim zdaniem, bardzo dobre, oddanie dwóch odmiennych stanów morza). Do samej fontanny nie jest tak łatwo się zbliżyć - krople wody wyrzucane są na całkiem pokaźnie odległości i wysokości. Mimo to odważyłem się zbliżyć by wrzucić do tej buzującej toni kilka drobnych monet. Ma to zapewnić pewny powrót do Rzymu w przyszłości (na co oczywiście bardzo liczę). Spełniwszy ten obowiązek ruszyłem by tym razem zapewnić sobie nie tak już drogi, ale wciąż włoski (pizza - bo co by innego) posiłek.

PS. Mimo wcześniejszych założeń postanowiłem rozbić relację z Rzymu na więcej niż dwie notki (każdą z jednego dnia wizyty) - dzięki temu część pierwsza dnia pierwszego ma okazję ukazać się już teraz, mimo iż to dopiero połowa atrakcji jakie mnie czekały (a jak już wspominałem i tak nie opisuję każdego odwiedzonego miejsca). W Rzymie po prostu każdy kąt kryje coś ciekawego...

2 komentarze:

Unknown pisze...

Trochę się nachodziliśmy tego dnia :P

Szkoda, że nie zobaczyliśmy Fontanny Czterech Rzek, Campo di Fiori i całej masy innych zabytków ;)

Piersiówka rulez!

Grzegorz A. Nowak pisze...

Ahh! Wieczne Miasto. Nie ma co zazdroszczę wizyty w tym mieście, a szczególnie możliwości zobaczenia starożytnych zabytków.

Trzeba było wrzucić pieniążka i za mnie! Miałbym szanse na pojawienie się tam kiedyś w przyszłości.

No i oczywiście zgadzam się z przedmówcą - piersiówka rządzi!